Od co najmniej dwóch dekad, czyli od 1997 r., gdy w kinach pojawiła się wzbogacona o nowe sceny edycja specjalna, fani „Gwiezdnych wojen” czekali, by ich ukochana saga przestała być produktem skierowanym do młodszej widowni. Niestety, tzw. Nowa Trylogia, wyświetlana w kinach w latach 1999–2005, sprawiła wielki zawód, szczególnie starszym widzom. George Lucas, rządzący wówczas niepodzielnie imperium Lucasfilm, niewiele się przejmując głosami fandomu, skonstruował opowieść dla tej samej widowni, jaka 20 lat wcześniej zapewniła mu wielki sukces komercyjny, czyli dla grupy 7–12-latków. Młodzi widzowie mieli się zachwycić zarówno postacią dziecięcego głównego bohatera, jak i oszałamiającymi efektami specjalnymi, jednak ci starsi, pamiętający z kin wyświetlaną z taśmy Starą Trylogię, nie kryli rozczarowania. Generowane w komputerze sztuczne światy nie zachwyciły, historia okazała się sztampowa, kluczowy dla opowieści wątek miłosny nudził. Filmy okazały się co prawda sukcesem finansowym, napędziły też, jak poprzednio, sprzedaż licencjonowanych zabawek i gadżetów, ale serc nie zdołały podbić.
Popkultura dla zaawansowanych
Decyzja Lucasa, by znów nakręcić filmy dla młodszej publiczności, zrozumiała z punktu widzenia marketingu, rozzłościła więc najwierniejszą grupę fanów: 30-latków, rozkochanych w starych „Gwiezdnych wojnach”. Nikt nie wziął pod uwagę, że przez ponad 20 lat, poza kompulsywnym odtwarzaniem „Imperium kontratakuje” na wytartych do niemożliwości kasetach VHS, ci nieco starsi widzowie zdążyli obejrzeć już i inne filmy – choćby „Obcego” czy „Łowcę androidów”, by ograniczyć się tylko do arcydzieł SF. Chcieli więc widowiska, które połączyłoby naiwność gwiezdnowojennej sagi z ich nieco już bardziej wyrobionym gustem. Potrzebę tę zrozumiało studio Disneya, kupując za gigantyczną kwotę 4 mld dol. Lucasfilm wraz z prawami do jego najsłynniejszej marki. Wbrew obawom, że nowy właściciel wykorzysta szyld „Star Wars” do produkowania filmów familijnych, Disney postanowił zwrócić się właśnie do tej najstarszej i najbardziej wyrobionej części fanów. Ze skutkiem, który zapiera dech w piersiach. Oba zrealizowane do tej pory filmy, „Przebudzenie Mocy” i „Łotr 1”, dystansują wszystkie dotychczasowe osiągnięcia George’a Lucasa.
Owo swoiste dojrzewanie znanych marek kultury popularnej to zjawisko, jakie zaobserwować można nie tylko na przykładzie „Gwiezdnych wojen”. Na początku tego roku Genndy Tartakovsky, znany twórca kreskówek („Laboratorium Dextera”, „Gwiezdne wojny: Wojny klonów” – oba seriale emitował kanał Cartoon Network), reaktywował swój najbardziej znany projekt, rozpoczynając produkcję piątego sezonu „Samuraja Jacka”. Oryginał, mimo zabawy konwencjami filmowymi (kinem samurajskim, przygodowym, SF, czarnym kryminałem, widocznym źródłem inspiracji były też „Gwiezdne wojny”) i literackimi, skierowany był raczej do młodszej, co najwyżej młodzieżowej widowni. Po 13 latach przerwy Tartakovsky tworzy dzieło podobne w warstwie wizualnej, ale nieporównanie bogatsze w treści, skierowane właśnie do dojrzałych już fanów, przedstawiając tytułowego samuraja nie jako szlachetnego i niezwyciężonego wojownika, lecz nękanego psychozą i wyrzutami sumienia uciekiniera, usiłującego wyrwać się z potrzasku przeznaczenia.
Jeszcze dziwniejszym, choć znacznie bardziej zabawnym superbohaterem jest Deadpool, postać niestandardowa jak na komiksową produkcję Marvela. Różnicę pomiędzy Deadpoolem a Kapitanem Ameryką czy Iron Manem szybko dostrzegli rodzice, w popłochu uciekający z kin ze swymi pociechami po zaledwie kilku minutach seansu. Co nie nadaje się dla dzieci – szczególnie brutalność, wulgarność i czarny humor w natężeniu niespotykanym dotychczas w ekranizacjach komiksów – spodobało się jednak dorosłej widowni.
Można też tu wspomnieć o telewizyjnym fenomenie „Gry o tron”, klasycznym mrocznym fantasy, zaliczającym się więc do gatunków zarówno filmowych, jak i literackich. Wysokobudżetowy serial, zrealizowany z wielką dbałością o szczegóły, świetnie napisany, zagrany i wyreżyserowany, złamał podstawową zasadę obowiązującą w popkulturze – w tym serialu nikt, może poza autorem literackiego pierwowzoru, nie wie na pewno, kto jest bohaterem opowieści, bowiem wbrew gatunkowym schematom śmierć może tu dopaść każdego, nawet tych najszlachetniejszych i najdzielniejszych. Ku zdziwieniu producentów widzowie zaakceptowali to rozwiązanie, niewyobrażalne jeszcze kilka lat temu. Najwyraźniej publiczność dorasta.
Koniec baśni?
Choć „Łotr 1” rozpoczyna się od znanej frazy „Dawno temu, w odległej galaktyce…”, najnowszy film z serii nie ma w sobie nic z kosmicznej baśni. Kierunek obrany przez studio Disneya w „Przebudzeniu Mocy” został tu jeszcze wyraźniej zarysowany – nowe „Gwiezdne wojny” są mroczne, brutalne i moralnie niejednoznaczne.
Pierwsza scena filmu, w której poznajemy kilkuletnią Jyn Erso, określa postać głównej bohaterki – zniszczenie rodzinnego domu przez żołnierzy Imperium i śmierć rodziców (później dowiemy się, że jedno z nich przeżyło) łamie jej serce raz na zawsze. Buntownicza natura, kryminalna przyszłość, brak zaufania są konsekwencjami tej dramatycznej chwili. Porównajmy to z podobną sceną z „Nowej nadziei”, w której młody Luke ogląda zwęglone zwłoki przybranych rodziców, skwitowaną jednym zdaniem przez Obi-Wana. Trauma, jeśli Luke w ogóle ją odczuwa, nie zostawia na nim najmniejszego śladu – baśniowa logika Starej Trylogii wymusza takie rozwiązanie. Rolą Luke’a, jako metabohatera, nie jest przecież zagłębianie się w mrokach własnej duszy, lecz wysadzenie pierwszej Gwiazdy Śmierci. Drugiego bohatera „Łotra”, oficera rebelianckiego wywiadu Cassiana, widzimy po raz pierwszy, gdy ten z zimną krwią morduje swojego informatora. Co za zmiana w stosunku do „Nowej nadziei” czy „Imperium kontratakuje”, gdzie wszyscy rebelianci są kryształowo uczciwi i jednoznacznie dobrzy. Saw Gerrera, walczący z Imperium terrorysta (w tej roli świetny Forest Whitaker), niewahający się torturować więźnia, rebelianccy politycy, tchórzliwi i skłóceni – nie tylko te postacie z umownie „jasnej strony” wywołują ambiwalentne oceny. Imperium w „Łotrze” jest też bardziej okrutne niż w jakimkolwiek wcześniejszym filmie; nawet przerysowany parteitag Nowego Porządku z „Przebudzenia Mocy” nie budzi takiej grozy jak pozbawieni twarzy i wyzbyci emocji szturmowcy w czarnych zbrojach.
Oglądając „Łotra 1”, trudno też znaleźć w nim ślady tej radosnej ekscytacji, z jaką widzowie śledzili przygody dzielnych rycerzy, pięknej księżniczki i pary kosmicznych piratów. Gdyby przyporządkować gatunkowo najnowszy film z serii „Star Wars”, najbliżej byłoby mu chyba do dramatu wojennego. Mrocznego, brutalnego i, wbrew optymistycznej wymowie całej sagi, raczej pozbawiającego nadziei.
Mroczne wojny
Twórcy scenariusza, obawiając się, że studio Disneya nie zaakceptuje aż tak mrocznego zakończenia, przygotowali alternatywny happy end. Jak wyszło ostatecznie, nie możemy zdradzać – myśląc o tych, którzy zdecydują się obejrzeć ten film po raz pierwszy. Dość powiedzieć, że Disney podjął tu kilka ryzykownych decyzji z korzyścią dla kształtu fabuły i złamał gatunkowe tabu. Nie ma lepszego dowodu niż finał tego filmu na to, że nowe „Star Wars” są przeznaczone dla innej, bardziej dorosłej publiczności, skłonnej odrzucić baśniową stylistykę. Podziw budzi też zegarmistrzowska precyzja, z jaką połączono fabuły „Łotra 1” i „Nowej nadziei”, a końcowa scena z Darthem Vaderem przerasta wszystko, co do tej pory widzieliśmy w „Gwiezdnych wojnach”.
Tuż po premierze „Nowej nadziei” w słynnym hollywoodzkim Chinese Theater, rozentuzjazmowana fanka powiedziała do kamery: „Grecy mieli swoją mitologię, my mamy »Star Wars«”. Po 40 latach (okrągła rocznica przypadnie w maju) można stwierdzić, że w tym chwytliwym zdaniu niewiele jest prawdy – „Gwiezdne wojny” są po prostu gigantyczną popkulturową maszyną do generowania zysków.
Dzieło życia George’a Lucasa, czerpiące garściami z wielu gatunków filmowych i konwencji literackich, jest radosną i optymistyczną w wymowie opowieścią o walce dobra ze złem. Ten komiks miał przede wszystkim bawić, dokładnie tak samo jak przygodowe obrazy z Douglasem Fairbanksem. „Łotr 1” wskazuje zupełnie inny kierunek, opowieść staje się bardziej mroczna i złożona, już nie tak łatwa. Popkultura, nie aspirując wcale do kultury wysokiej, zmienia się i dorasta wraz z jej użytkownikami. Choć trudno powiedzieć, czy to dobrze czy źle, że wychowani na „Gwiezdnych wojnach” 40- i 50-latkowie wciąż ekscytują się kosmiczną rebelią, zamiast czytać Cervantesa i Tomasza Manna.