Kultura

Mimo bomb

To się przewija w tych zapiskach cały czas: mimo bomb – pracować, mimo idiotów i kanalii – pisać.

Najbezpieczniej – o pogodzie. Opady, upadki, zimny wiatr. Leje trzeci dzień, jak na wakacjach nad Bałtykiem, ciemne chmury zebrały się nad trójpodziałem władzy, lodowaty wicherek muska kark. Człowiek najchętniej kupiłby jakiś wielozadaniowy parasol: na krople, na bzdury, na bezsilność. Czy posiadamy coś podobnego w asortymencie? Oczywiście. Literaturę. Na wszelkie okazje zdatna, ciągle jeszcze dostępna, tańsza niż bilet do Nowej Zelandii. A że nie niesie ukojenia? Bądźmy dorośli, otwórzmy pierwszy tom „Dzienników” Sándora Máraia i zanurzmy się powoli.

Powoli, by uniknąć szoku estetycznego. Skok z wieży języka (polskiej debaty publicznej) w pisarstwo autora „Żaru” skończyłby się, najmniej, omdleniem. Jest oczywiście na rynku już tom drugi, ale niżej podpisany jak zwykle z lekturami jest spóźniony, przebywa obecnie na Węgrzech między 1943 a 1948 r. Z Máraiem, który zresztą wciąga w te lata jak w pułapkę myśli, wspomnienia i lektury z różnych wieków, państw czy nawet kultur. Przywołując (no dobrze, zmyślając) choćby piękną scenę z „Obłomowa”, gdy bohater przyłapuje lokaja na deklamowaniu wierszy, a ten – na kpiące pytanie, czy rozumie ten wiersz, który mówi – odpowiada: „Gdybym rozumiał, to to nie byłby już wiersz”. Albo gdy zdaje relację z lektury książki Duffa Coopera o Talleyrandzie i niemal w punktach (dyscyplina!) charakteryzuje niezatapialnego ministra, w tym tak: „Tak dobrze znał ludzi, że już nimi nie gardził”.

Oczywiście bon moty to ledwie cień tego, co można w „Dziennikach” znaleźć, ale nawet ten cień jest tak narysowany, że większość gwiazd dzisiejszej literatury wzięłaby go za sylwetkę, sprzedała w dużym nakładzie i kupiła sobie coś ładnego.

Polityka 31.2017 (3121) z dnia 01.08.2017; Kultura; s. 79
Reklama