Miłosz znika i pojawia się na liście szkolnych lektur. Dlaczego prawica nie lubi noblisty?
Jako pierwsi brak noblisty w spisie lektur zauważyli pracownicy Pomorskiego Urzędu Marszałkowskiego. Wiadomość była szczególnie bulwersująca zważywszy na obecność na liście Jana Polkowskiego i Wojciecha Wencla, którzy zostali docenieni nie tyle za jakość literacką swoich utworów, co raczej za ideologiczne zaangażowanie – mówiąc wprost: za siermiężną dawkę patriotyzmu, która bije po oczach. Na temat wątpliwego towarzystwa na liście wypowiedział się przed kilkoma miesiącami poeta Marcin Świetlicki, prosząc jednocześnie o natychmiastowe wykreślenie go.
Ale czym innym jest typowa dla Świetlickiego swada, z którą poeta buduje poniekąd swój buntowniczy wizerunek, a czym innym „pomyłkowe przeoczenie” Czesława Miłosza, którego można nazwać – obok Konstantego Kawafisa, Osipa Mandelsztama i Tomasa Venclovy – najważniejszym europejskim poetą XX wieku.
Dlaczego prawica nie lubi Miłosza?
Problemy prawicy z Miłoszem mają już pewną tradycję. Miłosz to autor niewygodny ze względu na swoje nieskrywane socjaldemokratyczne sympatie i służbę dyplomatyczną, którą podjął jako attaché kulturalny w Paryżu i w USA w powojennej Polsce. To także autor trudny ze względu choćby na wielowątkowość twórczości, która rozciąga się od tomu „Ocalenie” przez doskonałe pozycje eseistyczne takie jak „Rodzinna Europa” czy „Zniewolony umysł” (którym notabene zrywał kontakt z komunistyczną Polską), aż po nowy przekład Księgi Psalmów.
Wreszcie jest autorem o niejasnym stosunku do katolicyzmu, który przez lata romansował z gnostycką wizją świata, by na starość powrócić na łono Kościoła i w liście do Jana Pawła II prosić o „błogosławieństwo i słowa potwierdzające moje dążenie do wspólnego nam celu”.