Ten tekst powstał z poczucia, że artykuł Joanny Brych, której inne teksty bardzo cenię, zatytułowany „Solo i w balecie” (POLITYKA 30), poświęcony tańcowi klasycznemu i współczesnemu, buduje wrażenie, że tylko pierwszy z tych obszarów może być uważany za profesjonalny i jako taki ciekawy z punktu widzenia publiczności. Tymczasem, choć są to światy mające punkty styczne i wielu wybitnych twórców czerpie zarówno z klasyki, jak i ze współczesności, są one nieporównywalne i różnią się od siebie nie tylko pod względem instytucjonalnym, ale i estetycznym – posługują się innymi środkami scenicznymi, inną poetyką, czerpią inspiracje i warsztat z odrębnych źródeł i historii.
Dlatego tworzenie dychotomii Teatr Bolszoj a „pokolenie solo” (tak określani są młodzi twórcy polskiego tańca współczesnego) czy zestawianie prac Pawła Sakowicza i Williama Forsythe’a, połączone z zupełnie już niezrozumiałym przywołaniem XIX-wiecznego baletu „Korsarz”, jest metodologicznie błędne. Podobnie nieporównywalne są ilościowe dane dotyczące publiczności; w sposób autonomiczny i w innych obiegach funkcjonują bowiem spektakle zrealizowane na małych, średnich i dużych scenach lub w przestrzeniach niescenicznych. Porównywanie ich zasięgu i próba oceny ich jakości artystycznej na tej podstawie jest bezzasadna. To tak, jakby alternatywny free jazz zestawiać z konkursem chopinowskim.
Taniec współczesny to jedna z najbardziej otwartych dziedzin sztuki, niezamknięta w kanonach (chociaż takie istnieją) ani w regułach kompozycji (takie też są), jego historia to nieustanna eksploracja bogactwa, jakim są ruch i ciało w ruchu, i ciągła refleksja nad tym, czym jest choreografia.