Lucasfilm, w osobie zarządzającej firmą Kathleen Kennedy, chciałoby, żebyśmy uwierzyli, że powrót J.J. Abramsa do „Gwiezdnych wojen” to coś jednoznacznie pozytywnego – przecież otworzył nową trylogię „Przebudzeniem Mocy”, więc zamknie ją „Epizodem IX”. Prawda jest jednak taka, że to kolejny niepokojący sygnał dotyczący tego, jak wygląda praca nad filmami z uniwersum „Star Wars”.
Pierwsza lampka ostrzegawcza zapaliła się, gdy dowiedzieliśmy się, iż „Łotr 1” w reżyserii Garetha Edwardsa od pewnego momentu miał innego reżysera, Tony’ego Gilroya, który został zatrudniony przez Lucasfilm, by nakręcić wiele nowych scen i de facto przebudować całe zakończenie filmu. Wystarczy proste porównanie: obejrzyjcie „Łotra”, a następnie wróćcie do pierwszych trailerów – bez problemu dostrzeżecie, że zmiany bynajmniej nie były kosmetyczne.
Oczywiście, Disney (właściciel Lucasfilmu) sprawę bagatelizował – w końcu tak zwane dokrętki to w przemyśle filmowym norma, naturalna część procesu, w którym reżyser, po przygotowaniu pierwszego montażu, decyduje, że potrzebuje jeszcze kilku scen, by historia tworzyła lepszą całość. Prawda to, nie ma co zaprzeczać, ale nie sposób jednocześnie udawać, że zadanie Gilroya było rutynowe – w pewnym momencie przejął film od Edwardsa, co jest rzadko spotykane.
Reżyder „Gwiezdnych wojen” traci posadę
Czerwona lampka zabłysła stosunkowo niedawno, gdy ogłoszono, że Phil Lord i Christopher Miller zostali zwolnieni z posad reżyserów kręconego właśnie filmu o młodym Hanie Solo, oficjalnie z powodu różnic w wizjach filmu między nimi a studiem.