W ciągu paru sezonów mało przystojny drugoplanowy statysta, grywający przeważnie niestabilnych emocjonalnie dziwaków, wdarł się przebojem do aktorskiej czołówki, zaczął współpracować z najwybitniejszymi, m.in. Terrym Gilliamem, Stevenem Soderberghem, Martinem Scorsesem, Spike’em Lee. Zyskał sławę. Mówi się o nim nawet, że to „idol pokolenia milenialsów”.
Krytykom ciężko rozgryźć fenomen Adama Drivera. Ani on charyzmatyczny, ani wedle stereotypów męskiego piękna urodziwy. W zasadzie sprawia wrażenie aż do znudzenia przeciętnego, zamkniętego w sobie introwertyka. Wysoki, ale jakby miał za chwilę upaść. Jajowaty, kanciasty owal głowy, zmysłowe usta, delikatnie podkrążone, wąskie oczy, wyraźnie odsłonięte czoło i długie, niechlujnie zaczesane do tyłu, kruczoczarne włosy nadają mu lekko ospały, odpychający wygląd człowieka borykającego się z masą kompleksów. Stanowczo nie budzi zaufania. Z drugiej strony w jego szorstkiej i pozbawionej wdzięku urodzie czai się jakaś tajemnica. Pod maską gniewnego, wiecznie naburmuszonego brzydala daje się wyczuć ponadprzeciętną wrażliwość. Nie żarliwe, ale jednak uduchowienie.
Z tak niepokojącym wyglądem Driver właściwie nie powinien wychodzić z aktorskiej niszy. Wybornie sprawdzał się w smacznych, wyrazistych epizodach podkręcających groteskowy wydźwięk scenek, do których zwykle był angażowany. W „Co jest grane, Davis?” braci Coen dał się zapamiętać jako najbardziej zasępiony wykonawca przeboju „Please Mr. Kennedy”. Siedząc sztywno wyprostowany w kowbojskim kapeluszu zasłaniającym mu chmurne czoło, mamrotał coś do siebie, bulgotał, pojękiwał, zadziwiająco dobrze akompaniując Justinowi Timberlake’owi i Oscarowi Isaacowi. W czarno-białym dramacie „Frances Ha” w reżyserii Noah Baumbacha o 27-letniej tancerce walczącej o przetrwanie na Broadwayu, zamiast swobodnie i grzecznie prowadzić z nią dialog, prowokował, melodyjnie przeciągając, a niekiedy przesadnie akcentując samogłoski.