Uznanie krytyków przyniósł mu „Labirynt fauna”, nominowany do Oscara jako najlepszy film nieanglojęzyczny, a do tego uhonorowany przez Akademię statuetkami za scenografię, charakteryzację i zdjęcia. Miłośnicy kina wysokobudżetowego i efektownego pokochali go natomiast zwłaszcza za dwa filmy o komiksowym bohaterze Hellboyu oraz za rozbuchany wizualnie „Pacific Rim”.
Pozornie trudno pogodzić wrażliwość „Labiryntu...”, czyli osadzonej w Hiszpanii generała Franco mrocznej baśni, z festiwalem efektów specjalnych, jakim jest „Pacific Rim” – fabułą o kolosalnych potworach bijących się z ogromnymi robotami. Tak samo dziwić może zestawienie mrocznego „Kręgosłupa diabła”, którego bohaterem jest duch zamordowanego chłopca, z kręconym na wyraźnym luzie „Hellboyem”. Tym bardziej konfundować mogą słowa samego del Toro, który mówi: „Ciągle kręcę ten sam film, na który składają się wszystkie moje filmy”.
Gdzie jest klucz do tego wszystkiego? W dzieciństwie reżysera. W domu młodego Guillermo w Guadalajarze było mnóstwo książek, a on czytał je byskawicznie, zwykle jedną w dwa dni. Jako najważniejszą wymienia przy tym podręcznik „How to Look at Art”, który nauczył go rozumieć i doceniać sztukę, oraz... 10-tomową encyklopedię medyczną „Health Medicine Encyclopedia” – ta sprawiła, że zaczął fascynować się ludzkim ciałem, a przede wszystkim jego zmianami i deformacjami. Możliwe, że z tego wyrosła również jego miłość do horroru, zarówno w prozie, jak i komiksie, a także w filmie – po dziś dzień wielbi takie klasyki, jak „Potwór z Czarnej Laguny” czy „Frankenstein” z rolą Borisa Karloffa.
Do dziś pozostaje kulturalnym wszystkożercą, który z równą pasją będzie opowiadał o malarstwie i wyższości symbolistów nad prerafaelitami, jak i o anime, klasykach horroru, Tołstoju i Stephenie Kingu.