Janusz Wróblewski: – Praca nad „Nicią widmo” musiała być dla pana trudna. Zdjęcia rozpoczęły się w dniu inauguracji prezydentury Donalda Trumpa. Chwilę potem Daniel Day-Lewis oświadczył, że rezygnuje z aktorstwa. A ostatniego dnia realizacji zmarł Jonathan Demme, pański mentor i przyjaciel…
Paul Thomas Anderson: – Gdy zaczynaliśmy pisać scenariusz, świat wydawał się inny. Opowiadając historię samozwańczego, nieznoszącego sprzeciwu egotyka obsesyjnie przywiązanego do własnych idei, niełatwo było patrzeć, jak Ameryka się radykalizuje. Ale podjęliśmy decyzję, że nie należy dodawać filmowi politycznego kontekstu, uwspółcześniać go na siłę. Zamiast tego skupiliśmy się na miłosnym pojedynku. Jak zachować twórczą bezkompromisowość w obliczu napierającego żywiołu uczuciowego.
W pisaniu pomagał panu Day-Lewis. Jak by pan określił jego wkład?
Nigdy wcześniej nie pracowałem z aktorem tak intensywnie nad teksem. Przy „Mistrzu” konsultowałem z Philipem Seymourem Hoffmanem niektóre fragmenty scenariusza. Tu jednak od początku wszystko ustalaliśmy wspólnie. Przedstawiłem Danielowi pomysł i dość mglistą wizję postaci, którą miał zagrać. Historia wymagała rozwinięcia, nie było praktycznie dialogów. Wszystko należało dopracować. Mniej więcej na osiem miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć dołączyła do nas Vicky Krieps, wybrana na castingu. Jej delikatna uroda, cudowny akcent, kusicielski głęboki, aksamitny głos fantastycznie pasowały do naszej koncepcji.
Decyzja o przejściu Day-Lewisa na emeryturę mocno pana zaskoczyła?
Utrzymywał ją w tajemnicy niemal do samego końca. Wcześniej nieraz deklarował, że ma dość aktorstwa, że wpędza go ono w depresję, jednak wracał zawsze na plan. Nie wiem, czy tym razem wytrwa. Nie znam prawdziwych przyczyn jego rezygnacji i nie podejmuję się tego komentować.
Film opowiada o starciu dwóch silnych osobowości: aroganckiego samotnika podążającego swoim torem i jego nowej muzy, delikatnej, lecz pewnej siebie. To według pana romantyczna love story czy raczej horror?
Nie widzę specjalnej różnicy (śmiech). Nie pamiętam, kto na pewno, ale to chyba Hitchcock powiedział, że powinno się myśleć o scenach miłosnych tak, jakby to były sceny zbrodni, a o scenach zbrodni jak o scenach miłosnych. Bardzo trafne spostrzeżenie. Zakochani przeżywają euforię, emocje pracują na najwyższych obrotach, gdy coś nie idzie po ich myśli, rozpaczają. Rzeczywistość wydaje się wtedy horrorem. Ludzie odchodzą od zmysłów. Stawka jest na tyle wysoka, że nie mając wyjścia, muszą stoczyć walkę na śmierć i życie.
W „Nici widmo” rozgrywającej się w środowisku haute couture ten pojedynek przybiera osobliwą formę. Wydaje się nierówny. Na granicy sadomasochizmu.
Daniel naciskał, by postać, którą gra, krawiec projektujący dla koronowanych głów, była typem samca alfa całkowicie głuchego na kontakt z drugim człowiekiem. Wewnętrznie skomplikowany, małomówny, miał przypominać fanatyka zdającego się całkowicie dominować nad skromną, prostą dziewczyną, tajemniczą modelką z dalekiego kraju. Jego upór sprawia, że nie orientuje się w porę, jak wyrafinowaną ona prowadzi z nim grę.
Zakleszczony w swoich obsesjach, przypomina trochę reżysera indywidualistę narzucającego własną wizję innym.
To podobne światy. Pracując w grupie, często wśród szaleńców, trzeba umieć nad nimi zapanować. Towarzyszy temu olbrzymia presja oraz stres, by zmieścić się w wyznaczonych terminach. Reżyser odczuwa nawet trochę mniejsze ciśnienie, bo rzadko udaje mu się zrealizować dwa filmy rocznie. Podczas gdy szanujący się dom mody musi w tym czasie przygotować przynajmniej dwa pokazy różnych kolekcji. Szycie z natury wymaga cierpliwości, której mi osobiście brakuje. Nie jestem tak skrupulatny jak mój bohater. Na moim biurku nigdy nie udaje się zaprowadzić idealnego porządku, ale podzielam jego bezkompromisowość w podejściu do zawodu. Co w moim przypadku, gdy jest się ojcem czworga dzieci, oznacza spore problemy. I mocno komplikuje relacje rodzinne.
Moda – podobnie jak środowisko scjentologów, nafciarzy czy przemysłu porno, którymi zajmował się pan w poprzednich filmach – to zamknięty krąg. Zwykli ludzie nie mają tam wstępu. Co pana przyciąga do takich światów?
Szanuję twórców opowiadających bajki. Takich jak Spielberg. Niestety, w parku rozrywki dość szybko się nudzę. Szukam nieoczywistych wymiarów. Tam, gdzie jest miejsce na zadawanie pytań, przypadek, ból, nostalgię, śmierć, tymczasowość, ironię. Jeśli chodzi o „Nić widmo”, od dawna chodził mi po głowie pomysł nakręcenia gotyckiego romansu o złudnej pewności siebie. O człowieku nierozumiejącym, jak bardzo uzależniony jest od bliskiej mu osoby. Aż złamie go choroba. Sam to niedawno przeżywałem, leżąc obolały w łóżku zdany na łaskę i niełaskę swojej żony.
Na trop projektantów mody zaprowadziła mnie kąśliwa uwaga Jonny’ego Greenwooda, muzyka Radiohead, z którym współpracuję od czasu „Aż poleje się krew”. Powiedział, że przypominam mu Beau Brummella. Sprawdziłem, kto to jest. Nie wiedziałem, że był arbitrem męskiej elegancji w XIX w. Potem odkryłem Cristóbala Balenciagę, niezwykle skrytego i małomównego hiszpańskiego geniusza krawiectwa, który zasłynął m.in. tym, że zamiast eksponować ciało modelek, oprawiał je w fantazyjne ramy, tworząc misterne dzieła sztuki. Nie zezwalał na kopiowanie swoich pomysłów. Nigdy nie kłaniał się po pokazach, nie zależało mu na kontaktach z dziennikarzami. Rygorystycznie stosował się do wymyślonych przez siebie zasad polegających m.in. na łamaniu cudzych. Żył jak mnich otoczony dworem posłusznych mu kobiet, doskonale znających jego kaprysy, np. to, że nie znosił żółtego koloru. Namawiano go na wyjazd do Ameryki. W przeciwieństwie do Christiana Diora nie chciał emigrować i pozostał w Europie. Zachwycała się nim Coco Chanel. Dior oddał mu hołd słowami: „Mistrz nas wszystkich”. Z perspektywy ulicy to wszystko mogło uchodzić za czystą ekstrawagancję. Po wojnie, w latach 50. XX w., gdy zdobył sławę, większości ludzi nie było stać nawet na skromny ubiór.
Bohaterowie pana filmów, tacy jak wiecznie naćpany detektyw z „Wady ukrytej”, samozwańczy wizjoner z „Mistrza” czy bezwzględny potentat naftowy z „Aż poleje się krew”, wydają się naznaczeni przez los, buntują się przeciwko społeczeństwu i cierpią z powodu swojego talentu. Pan też czuje się na swój sposób wybrańcem, artystą przeklętym?
Wiara w przekleństwo to zwykły przesąd. Czuję się szczęściarzem, będąc niezależnym reżyserem. Jako artysta nie muszę się specjalnie ograniczać. Po tym, jak studio wbrew mojej woli przemontowało i zmieniło tytuł mojego debiutanckiego filmu „Ryzykant”, wiem już, jak mam postępować. Odczuwam co najwyżej zmęczenie. Reynolds Woodcock, fikcyjny krawiec grany przez Daniela Day-Lewisa w „Nici widmo”, sprawia wrażenie nieszczęśliwego, ale nie z powodu nadmiaru talentu. Jego problemem jest intymna więź z siostrą i nieżyjącą matką, której duch w chwili głębokiego kryzysu mu się ukazuje. To przez nią nie jest zdolny nawiązać zdrowej relacji z kobietami.
Grzechy ojców prześladujące synów to stały motyw powracający w pana filmach, jaskrawo widoczny w „Magnolii” i w „Aż poleje się krew”.
Rodzice zawsze pozostają w centrum. Żyją w nas cały czas, nawet po swojej śmierci. Niektórym dzieciom skrzywdzonym we wczesnym wieku trudniej jest potem ułożyć sobie życie. Ten proces chronicznego leczenia ran, poszukiwania bezpieczeństwa, przeradzający się w paranoiczne obsesje, poczucie ciągłego poniżenia, tęsknoty za silnym autorytetem wydaje się dość powszechny. Tam, gdzie mieszkam, na przedmieściach Los Angeles w Kalifornii, stykam się z tym zjawiskiem na co dzień w wyolbrzymiony sposób. Ale to nie tylko specyfika Ameryki.
Wizualnie „Nić widmo” osadzona jest silnie w tradycji sztuki europejskiej. Obok vermeerowskich obrazów można się w tym filmie doszukać fascynacji kinem Michaela Powella, René Claira, a nawet Stanleya Kubricka i jego słynnej „Mechanicznej pomarańczy”.
Przed chwilą ktoś zwrócił mi uwagę, że te nawiązania są bardzo amerykańskie (śmiech). Moi współpracownicy żartowali, że mają dość kiszenia się w ciasnych, klaustrofobicznych wnętrzach, jakbyśmy kręcili jakiś francuski melodramat. To mój pierwszy film robiony poza Ameryką. Bazę produkcyjną mieliśmy w wiktoriańskiej dzielnicy Londynu. Tam też toczy się akcja „Nici widmo”, gdzie w połowie ubiegłego stulecia umiejscowione było centrum światowego designu (drugim był Paryż). Interesowały nas staroświeckie, proste przestrzenie, nie stosowaliśmy skomplikowanej inscenizacji, by wszystko było w zgodzie z ukrytą psychologią. Prawdziwe intencje postaci miały pozostać niewidoczne. Jak w teatralnym kinie Maxa Ophülsa. Albo w uwielbianej przeze mnie „Rebece” Hitchcocka.
Porównując ze sobą pana filmy, można dojść do wniosku, że robił je za każdym razem inny artysta. Stylistycznie nie mają ze sobą wiele wspólnego.
To chyba dobrze, prawda? Nie ma sensu w kółko robić tego samego. Kubrick też nie chciał, żeby kojarzono go tylko z jednym gatunkiem czy miejscem opowiadania. Niebezpieczeństwo jest takie, że jak się wyjedzie do obcego kraju i nie zapuściło się tam jeszcze korzeni, bardzo łatwo się skompromitować. Robiąc proste błędy, choćby myląc w trakcie realizacji kierunki czy odległości między obiektami. To tak, jak gdyby ktoś nieznający dobrze Los Angeles, przechadzając się po Venice Beach, dziwił się, że napotkany tłum turystów nie mieszka w tej okolicy.
Od czasu do czasu kręci pan teledyski. Ostatnio dla grupy Haim. To chwila wytchnienia, rozładowania energii?
Czysta przyjemność i wspaniała zabawa. Spotkania i praca z siostrami Haim wiązały się nie tylko z tym, że są utalentowane, dowcipne, wielkoduszne. Ich matka była moją nauczycielką w podstawówce. Mieszkaliśmy przy tej samej ulicy, więc to była niemal rodzinna sytuacja. „Right Now”, ich przebój z płyty „Something To Tell You”, nagraliśmy bardzo szybko. Jonathan Demme powiedział kiedyś, że najczystszą formą kina jest filmowanie ludzi grających muzykę. Emanuje z nich absolutny spokój. Wszystko sprowadza się do wydobycia esencji. Na tym polegała jego definicja sztuki. Moja również. Inspirowałem się jego twórczością. Dorastałem, oglądając „Stop Making Sense” – jeden z ważniejszych filmów lat 80. Ale też jego mniejsze formy poświęcone grupom UB40 czy New Order robiły na mnie ogromne wrażenie. Wciąż do nich wracam, pamiętam je.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że nie nazwałby się artystą. Czym w takim razie jest dla pana kino?
Sztuką właśnie. Dlaczego nie uważam się za artystę? Bo to brzmi, jakby się było nieudacznikiem, jakimś dziwolągiem wymagającym specjalnej troski albo wyjątkowego traktowania. A za tym nie przepadam.
rozmawiał Janusz Wróblewski
***
Paul Thomas Anderson – jeden z najbardziej innowacyjnych reżyserów światowego kina urodzony w Studio City (Kalifornia) w 1970 r. Autor ośmiu pełnometrażowych fabuł. „Aż poleje się krew” uznany został przez krytykę za najlepszy i najbardziej oryginalny film XXI w. „Magnolia” skomponowana niczym wielowątkowa, altmanowska symfonia zdobyła Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie. „Mistrz” otwierał i wywracał wyobrażenia na temat sekciarstwa i religijności w powojennej Ameryce. A zanurzona w psychodelii lat 60. „Wada ukryta” była zjawiskową ekranizacją prozy Thomasa Pynchona, uchodzącej za niefilmową.