Nakłady na kulturę w ciągu ostatnich dwóch lat wzrosły o ponad 20 proc., przekraczając wreszcie magiczny i nieosiągalny, wydawało się, próg 1 proc. budżetu państwa. Z potężnej ponad 4-miliardowej kwoty aż 3,8 mld pozostaje w dyspozycji resortu kierowanego przez ministra kultury (po raz pierwszy w III RP w randze wicepremiera) Piotra Glińskiego. Dla porównania jego poprzedniczka minister Małgorzata Omilanowska miała do dyspozycji 2,9 mld. Pieniędzy jest dużo, ale ich dzielenie odbywa się wedle reguł oddających ducha tej administracji. Przyjrzyjmy się najbardziej charakterystycznym cechom zarządzania publicznym groszem przez resort kultury.
1.
Da się! Część problemów ciągnących się latami ekipie PiS udało się załatwić zaskakująco łatwo. Począwszy od wspomnianego już 1 proc. na kulturę, po likwidację limitu przychodów objętych 50-procentowymi kosztami uzysku dla twórców. Spektakularna była akcja odkupienia od rodziny Czartoryskich ich kolekcji, z „Damą z łasiczką” Leonarda da Vinci. Przy okazji ministerstwo tak się zakupami rozochociło, że nabyło także zamek w Gołuchowie oraz marniejący hotel Cracovia, a beneficjentami tych decyzji stały się muzea narodowe w Poznaniu i Krakowie.
Sprawniej i efektowniej wygląda kupowanie niż załatwianie systemowych problemów. Ministerstwo przejęło więc na garnuszek resortu zespoły Mazowsze i Śląsk oraz powołało Narodowe Muzeum Techniki – co pozwoliło uratować cenne zbiory zgromadzone w Pałacu Kultury i Nauki (to kolejny przypadek, który przez lata należał do kategorii „nie da się”) – ale nie poradziło sobie dotąd z problemami, których unikały poprzednie rządy: świadczeniami emerytalnymi twórców czy kwestią abonamentu RTV.
O tym, że fundusze to nie wszystko, przekonuje szeroko reklamowany konkurs na scenariusz filmu z fabułą osadzoną w historii Polski.