W 2017 r. zorganizowano w Polsce 105 aukcji poświęconych wyłącznie malarstwu młodych, sprzedano ponad 4 tys. obiektów (głównie obrazów), co stanowi już 31 proc. wszystkich transakcji na rynku aukcyjnym, ale aż ponad połowę wszystkich sprzedanych obrazów. Łączne obroty może nie rzucają na kolana (ok. 8 mln zł), ale z roku na rok chyżo rosną.
Teoretycznie taki pomysł to absurd. Licytuje się bowiem albo dobra, na które jest dużo większy popyt niż ich podaż, albo takie, których wartość trudno ustalić i trzeba to pozostawić niewidzialnej ręce rynku. Czyli w przypadku sztuki – prace malarzy wybitnych i rzadko oferowanych na rynku. Tymczasem dopływ na rynek sztuki młodych artystów jest zdecydowanie większy niż możliwości jej upłynnienia, ceny zaś da się dość precyzyjnie ustalić.
Skąd się wziął ten fenomen?
Mówiąc najprościej: z ubóstwa. Przede wszystkim ubóstwa potencjalnego, które zajrzało w oczy domom aukcyjnym. Polska to nie Francja czy Włochy i w pewnym momencie stara dobra sztuka, jakieś Malczewskie, Brandty, Mehoffery czy Gierymskie, zaczęła napływać na rynek coraz cieńszym strumieniem. Trzeba więc było w kolekcjonerach zaszczepić modę na rzeczy nowe.
Przekonano ich najpierw do tzw. szkoły paryskiej, później do klasyki polskiego malarstwa powojennego, a gdy i tego nie starczało, na rynek rzucono sztukę najnowszą, której jest pod dostatkiem i nigdy nie zabraknie. Wypadało tylko przekonać kupujących, żeby chcieli za nią płacić. Tu w sukurs przyszedł przypadek Wilhelma Sasnala, który kilka lat wcześniej, jako młody człowiek, zaczął sprzedawać swe obrazy za oszałamiające kwoty. Wyobraźnia zadziałała. Bo kto wie, gdzie czai się kolejny Sasnal? Warto zaryzykować. Na owych fantazjach doskonale grała w latach 2010–14 (nieistniejąca już) firma Abbey House, która z dużym rozmachem przekonywała swych klientów, że, kupując obrazy artystów z jej „stajni”, robią złoty interes, nieomal na „sasnalową skalę”.