JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Powrót w filmie do wczesnych lat 90. ubiegłego wieku, kiedy Francja ociągała się z pomocą umierającym na AIDS, bagatelizując zagrożenie epidemią, to bardziej przestroga dla nas, czy hołd dla ówczesnych aktywistów Act Up?
ROBIN CAMPILLO: – Dekada poprzedzająca wybuch protestów Act Up była dla mnie niesłychanie traumatycznym doznaniem. Pamiętam przerażenie po przeczytaniu w 1982 r. artykułu o nieznanym wirusie HIV atakującym komórki układu odpornościowego. Chorobę nazywano rakiem homoseksualistów. Miałem wtedy 20 lat. Byłem młodym gejem. Po wieku niewinności spełniał się jakby koszmar z horroru science fiction – zaraza zabijająca przedstawicieli odmiennej orientacji seksualnej. Z dnia na dzień sytuacja dramatycznie się pogarszała. Odchodzili kolejni znajomi i przyjaciele. Próbowałem siebie chronić. Wystrzegałem się relacji, kontaktów. Żyłem za szybą. Kino, moja pasja, wydawało się w tym kontekście nieistotne. Zapatrzony w Nową Falę, studiując w Paryżu reżyserię, nie odnajdywałem punktów stycznych z tym, co się działo wokół. Godard, Rohmer, Rivett zajmowali się wyłącznie ludźmi zdrowymi. Z jednym wyjątkiem. W „Cleo od piątej do siódmej” Agnès Varda stworzyła wnikliwy portret psychologiczny kobiety zapadającej na nowotwór. Jedynie jej film odzwierciedlał mój stan. Samotność i strach przed zaglądającą w oczy śmiercią. Rodziny chorych na AIDS nie zawsze wiedziały, jak się zachować. Byliśmy zdani tylko na siebie. Zdruzgotani brakiem wsparcia medycznego, przemilczaniem naszych problemów w mediach, obojętnością polityków i instytucji.
Narodziny paryskiego odłamu Act Up – organizacji powołanej do życia w Nowym Jorku w 1987 r. w celu reprezentacji i pomocy chorym na AIDS – to był akt desperacji, samoobrony?