W drugiej połowie pobytu nad morzem napisałem do znajomego redaktora, czy może nie chciałby „gonzo z kurortu”. Odpisał od razu: „A nie możesz mieć po prostu wakacji?”.
No nie mogę, nic na to nie poradzę. Piszę właśnie powieść i słowa za mną gonią, prześladują. Nie ma spoczynku dla bezbożnych, i dla literatów też nie. Już nawet we śnie nie jestem bezpieczny, odkąd przyśnili mi się moi bohaterowie, odgrywając scenkę, której jeszcze nie napisałem; pracuję 24 godziny na dobę. Stukanie w klawiaturę, sklecanie słów w zdania, a zdań w akapity to najmniejsza część roboty, cała reszta dzieje się w głowie, czego nikt nie widzi. Chrapiący pod pierzyną pisarz czy gapiąca się w sufit powieściopisarka być może akurat ciężko harują.
No nic, wchodzę na plażę, i jest piasek, woda i słońce, ale są też ludzie, a gdzie są ludzie („ludzie są najciekawsi” – David Mitchell, pisarz), są narracje. Bezwiednie wodzę wzrokiem po smażących się w skromnym czerwcowym słońcu ciałach i już układa mi się bon mocik o „body positive w wersji all inclusive”, gdyż kurort jest miejscem, do którego nie przyjeżdża się szpanować na Instagramie. Tu nikt nie przejmuje się „plażowym ciałem” zalecanym przez kolorowe pisma, z którymi bój toczą feministki, tu się odbywa casting do nowej instalacji Katarzyny Kozyry. Kuracjusze prezentują dumnie hodowane od lat brzuchy. Potężne wczasowiczki, których sklepy z kostiumami plażowymi nie uwzględniają w grupie docelowej, nie przejmując się niczym, paradują w bieliźnie. Pełno tu cudowności, których nie zobaczysz w fotoszopkach, te wszystkie fałdki, blizny, pypcie i pieprzyki, włoski rosnące tam, gdzie nie powinny, ludzkie mięso w stanie czystym, z wolnego wybiegu, bez GMO i sztucznych dodatków.