Skandaliści w wersji familijnej
Filmowe biografie wielkich muzyków: skandaliści w wersji familijnej
Wciąż świeżo w pamięci mamy obraz Freddiego Mercury’ego z oczekiwanego przez lata filmu „Bohemian Rhapsody”. To historia człowieka, który potrafił wydać 200 tys. dol. na jedną imprezę, pisał hymny o kokainie („Don’t Stop Me Now”), a swoją fascynację Nowym Jorkiem obrazował słowami: „Tu wchodzę w pełną rozpustę. Budzę się, drapię po łbie i myślę, kogo następnego przelecę”. Taki lider Queen był – a przynajmniej bywał – w rzeczywistości. W kinie pokazano go jako człowieka skazanego na samotność, miłosne rozczarowania i niemożność dzielenia rodzinnych pasji z resztą zespołu.
Zamiast pytania, czy kinowe biografie wielkich gwiazd muzyki pokazują prawdę, należałoby zapytać: „Czyją prawdę dostajemy?”. Adresatami tego pytania powinni być nie tylko muzycy Queen, ale i rodzina Jamesa Browna czy Elton John.
Kuracja wybielająca
„Rocketman”, filmowy testament Eltona Johna, jest już gotowy, w maju przyszłego roku wejdzie na ekrany kin. Obawy o ugrzecznioną wersję życiorysu piosenkarza, któremu śnieg w Alpach przypominał głównie o wciągniętej nosem ilości narkotyków, stały się uzasadnione już po październikowej premierze nieco baśniowych zwiastunów.
Ponadto oczekiwania prawdziwej, krwistej historii gwiazdora popu utemperował odtwórca tytułowej roli Taron Egerton. Zapowiedział, że będzie to bardziej „inspirowany faktami fantazyjny musical” niż konwencjonalna biografia. „Utwory Eltona zostaną wykorzystane do scharakteryzowania najważniejszych chwil jego życia” – zdradził Egerton, co już pozwala przypuszczać, że nie będzie to studium ekstremalnych wyczynów autora „Tiny Dancer”. Elton John i jego mąż David Furnish są współproducentami „Rocketmana”. Dotychczas takie zaangażowanie samych gwiazd, ich rodzin czy przyjaciół w filmową opowieść o idolu show-biznesu najczęściej owocowało ładnie opracowaną hagiografią, w której grzechy, jeśli już są, podawane są na zasadzie „nic wielkiego się nie stało”.
Tak było w przypadku „Straight Outta Compton” (2015 r.), niezłego skądinąd portretu legendarnej hiphopowej grupy N.W.A. Nadzór nad produkcją filmu zapewnili sobie dwaj najważniejsi członkowie formacji: Dr. Dre i Ice Cube, a także wdowa po trzecim (Eazy-E) Tomica Woods-Wright. Finał to bajka o spełnianiu marzeń z dialogami rodem raczej z serialu dla nastolatków niż ze społecznych nizin Compton. A ponad wszystko – pomnik dla wymienionych raperów, na którym zabrakło skaz znanych z prawdziwej historii Niggaz Wit Attitudes.
Ta najważniejsza dotyczy przemocy wobec kobiet. Dr. Dre podczas przyjęcia w 1991 r. dotkliwie pobił Dee Barnes, dziennikarkę, która jego zdaniem źle przedstawiła go w wywiadzie. „Gdy Dre walił jej głową o ścianę, jego ochroniarz celował do tłumu z pistoletu. Nie udało mu się zrzucić jej ze schodów, więc zaczął kopać ją w brzuch” – opisywał całe zdarzenie Alan Light z magazynu „Rolling Stone”. Raper jakimś cudem dostał wyrok w zawieszeniu, przy czym sąd wyznaczył mu 240 godzin prac społecznych i wydanie oświadczenia potępiającego przemoc wobec kobiet.
Członkowie N.W.A. publicznie przyznawali, że „tej suce się należało” (MC Ren i Eazy-E), zaś sam Dr. Dre oświadczył później: „Jeśli ktoś zadrze ze mną, ja zadrę z nim. Poza tym to nic takiego, ja tylko wyrzuciłem ją przez drzwi”. Fakt, może nie jest to najważniejsza historia w karierze grupy, ale przemilczenie jej w „Straight Outta Compton” szybko obróciło się przeciwko samemu Dr. Dre. O tym, że był damskim bokserem, przypomniała nie tylko Brown, ale i byłe partnerki rapera: Michel’le Toussaint oraz Theresa Beth. Dopiero to skłoniło artystę do publicznego rozrachunku z własną przeszłością. „25 lat temu byłem młodym chłopakiem, który za dużo pił i nie miał żadnego planu na życie. Wiem, że to żadne wytłumaczenie. Od 19 lat jestem żonaty i każdego dnia pracuję nad tym, żeby być lepszym człowiekiem dla mojej rodziny, po drodze szukając wielu wskazówek. Przepraszam kobiety, które zraniłem. Bardzo żałuję tego, co zrobiłem, i wiem, że to będzie miało wpływ na całe moje życie” – napisał Dre w liście opublikowanym przez „The New York Times”.
Pożyjmy trochę
Dopiero w świetle tego widać, jak wiele szans twórcy „Straight Outta Compton” nie wykorzystali. Oprócz buntu przeciwko policyjnym represjom wobec czarnych w Ameryce lat 80. i 90. członkowie N.W.A. mogli – pomni wzmiankowanych wcześniej osobistych katastrof – rozprawić się również np. z problemem uprzedmiotowienia kobiet w całym gangsta rapie. Nikt nawet nie spróbował.
Osobny problem dotyczący filmów o muzycznych idolach jest taki, że – w porównaniu z biografiami np. słynnych filmowców, pisarzy czy malarzy – najtrudniej zachować równowagę pomiędzy twórczością i życiem prywatnym. Czy ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić tak „ludzki” film o słynnym muzyku, jaki powstał o Beksińskich? Malarstwo Zdzisława Beksińskiego pojawia się w „Ostatniej Rodzinie” ledwie epizodycznie, nie ono jest na pierwszym planie. Czy kogoś interesowałaby „Bohemian Rhapsody”, gdyby muzyka była jedynie tłem dla psychologicznej wiwisekcji Freddiego Mercury’ego? Skoro więc widzowie oczekują przede wszystkim hitów i scenicznych triumfów, nie zostaje wiele czasu, by opowiedzieć, co w życiu gwiazdora działo się wtedy, gdy gasły reflektory i kamery.
Z drugiej strony być może właśnie taki punkt widzenia narzucają sami muzycy. Zwłaszcza gdy u kresu kariery najwyraźniej pragną, by opowieść o ich kulturowej spuściźnie nie była zakłócana wybrykami młodości, choć te przecież równie mocno budowały ich legendę. Więc np. Elton John woli dziś, by nakręcono o nim bajkowy musical, zamiast prób wyjaśnienia, co artysta miał na myśli, gdy mówił, że „w kwestiach seksu ludzie powinni być wolni, z zastrzeżeniem, że wolność kończy się tam, gdzie w grę wchodzą kozy”.
Pamiętajmy też, kogo Elton wymieniał jako jedynego człowieka, który potrafił go „przeimprezować”. Tak, Freddiego Mercury’ego. A w „Bohemian Rhapsody” lider Queen nie ma nawet ułamka osobowości barokowego rozpustnika, który kipiał witalnością, hedonizmem i seksualną energią. Gdy Mercury zabierał gości na własne urodziny do Monachium na pokładzie prywatnego odrzutowca, oświadczał: „Jedyne, o co będziecie musieli się zatroszczyć, to kondomy”. Kiedy planując jedną ze swoich słynnych imprez, doliczył się z kosztami do ponad 200 tys. funtów, rzucał: „Dobra, pier… koszty, moje złotka. Pożyjmy trochę”. Takie barwne anegdoty znajdziemy tylko w książkach.
Nie chodzi o to, by rockowych idoli przedstawiać wyłącznie przez pryzmat wszelkiej show-biznesowej degeneracji. Tylko o to, że rodzina, przyjaciele, a czasem sami muzycy dbają, by z szafy kinowej biografii nie wypadł żaden trup. Motywacje są również biznesowe – łatwiej sprzedać nową płytę, trasę czy zapewnić sobie kampanię reklamową (ostatnio Elton John), gdy jest się po prostu wielkim artystą, bez wikłania się w ryzykowne wątki z przeszłości. Wreszcie, sam film, zwłaszcza w dobie wracającego popytu na wielkie widowiska, może dzięki temu dotrzeć do szerszej publiczności. Wszyscy wiemy, że życiorysy legend rocka nie nadają się na kino familijne. A jeśli zostają wpisane w tę konwencję, jej efektem ubocznym jest straszliwa powierzchowność. Widzieliśmy to w „Bohemian Rhapsody”. Brian May, gitarzysta Queen i współproducent filmu (powszechnie obwiniany za ugrzecznioną biografię Mercury’ego), nie zmotywował reżysera i scenarzysty do zgłębienia, dlaczego Freddie przez lata ukrywał swój homoseksualizm. Można było dzięki temu powiedzieć np. coś o absurdalności społecznych kanonów ówczesnej Wielkiej Brytanii. Mniej więcej takie pomysły na kreację legendarnego frontmana miał Sacha Baron Cohen. Niedoszły odtwórca roli Mercury’ego opowiadał, że zrezygnował z niej wskutek nabrzmiewających sporów z Mayem o mniej wygodne, ale ciekawe epizody z życiorysu Freddiego.
Antywzór też wzór
Znacznie więcej cierpliwości miał Chadwick Boseman, który cztery lata temu wcielił się w Jamesa Browna w filmie „Get On Up”. Liczna rodzina Króla Soulu naciskała nie tylko na to, by w jego biografii nie poruszać haniebnych wątków, np. dotyczących znęcania się nad kobietami czy terroryzowania własnych muzyków. Zanim Boseman został w ogóle zaakceptowany jako odtwórca roli Browna, familia zaprosiła go do dawnej rezydencji gwiazdy, by przekonać się, czy aktor jest w ogóle godzien „Get On Up”.
„Chcieli zobaczyć, czy potrafię mówić jak Brown, czy śpiewam jak on, czy potrafię tak samo zatańczyć” – wspominał Boseman. „To teraz pokaż, jak robisz mashed potato (słynny taniec Jamesa)! A teraz to! A teraz tamto!” – opowiadał aktor „Guardianowi”. W każdym z wymienionych przypadków filmowcy mieli do wyboru: podporządkować się i móc wykorzystać muzykę gwiazdora lub kręcić biografię jak dramat o Beksińskich. Wybrano pierwszą opcję. Dzięki, a może też wskutek tego, „Get On Up” to przede wszystkim pięknie zrealizowane, baśniowe widowisko dla całych rodzin z dziećmi. A prywatnie Brown przecież średnio nadawał się na wzór do naśladowania.
W tym kontekście interesujące będą też losy biografii Amy Winehouse, do której zdjęcia mają ruszyć w przyszłym roku. Zwłaszcza że za ideą stoi rodzina piosenkarki, niezadowolona z mocnego dokumentu na jej temat sprzed trzech lat. „Czuję, że jesteśmy gotowi, by uczcić niezwykłe życie i talent Amy. Prawdziwa historia jej choroby może pomóc innym, którzy zmagają się z podobnymi problemami” – podkreśla Mitch Winehouse, ojciec Amy. To on był czarnym charakterem dokumentu w reżyserii Asifa Kapadii: przedstawiono go jako głównego winowajcę dramatu artystki, który sławę córki i płynące z niej zyski przedkładał nad jej zdrowie.
„Sporo osób z otoczenia Amy zdawało sobie sprawę z jej problemów z piciem, narkotykami oraz z jej bulimii, ale nikt jej nie pomógł. O tym jest ten film” – tłumaczył Kapadia. Papa Winehouse dokument nazwał „hańbiącym” i „zmanipulowanym”. Można więc przypuszczać, że nowa, fabularna historia Amy dla niego będzie próbą poprawienia głównie własnego wizerunku. Mitch Winehouse będzie oczywiście współproducentem filmu. Na liście płac trudno szukać na razie znanych nazwisk. Scenariusz napisał Geoff Deane, twórca m.in. „Kozaczków z pieprzykiem”.
Następny w kolejce do sfilmowania jest życiorys Chucka Berry’ego. Prace ruszą w pierwszej połowie przyszłego roku i – jak zapowiada Jon Brewer z firmy Cardinal Releasing, która nabyła prawa do historii pioniera rock and rolla od wdowy po nim Thelmetty Berry – będzie to opowieść o wzlotach i upadkach artysty. Ale opowieść autoryzowana. Więc np. wątek półtorarocznej odsiadki Chucka za seks z 14-latką, którą próbował przewieźć przez granicę rodzinnego stanu Missouri, zapewne ostatecznie nie wyląduje w scenariuszu. Wszak sam mistrz Berry zapewniał po latach (dożył dziewięćdziesiątki), że w więzieniu nigdy nie siedział.
Rock and roll tylko w druku
Być może jedyną nadzieją na niewypolerowaną filmową biografię wielkiego muzyka jest dziś Roger Daltrey. Wokalista The Who od kilku lat zapowiada upamiętnienie na wielkim ekranie Keitha Moona, przedwcześnie zmarłego bębniarza wielkiej kapeli. Człowiek-demolka, prototyp Zwierzaka z Muppetów, w szczycie swego uzależnienia od wódki mieszał z nią klometiazol, który miał… osłabiać głód alkoholowy. 7 września 1978 r. zażył 32 tabletki, które połączył z ulubioną substancją. Menedżer The Who, który błagał Keitha, by ten przestał wysadzać muszle klozetowe w każdym możliwym miejscu, zastał go kiedyś w pokoju, w którym porąbał siekierą wszystkie meble. Po co? Moon: „Wiesz, stary. Tak, jak obiecałem, nie chciałem robić niczego głupiego, więc po prostu poszedłem do sklepu po siekierę”. Swoje 21. urodziny (1967 r.) uczcił, wjeżdżając lincolnem continentalem do basenu w Holiday Inn w Michigan, a uciekając przed policjantem, poślizgnął się na torcie i połamał zęby. Sieć ukarała go dożywotnim zakazem wstępu do swoich hoteli.
Taki życiorys trudno byłoby przełożyć na baśń. Zresztą film o Moonie bez jego absurdalnych odlotów nie miałby żadnego sensu. Pytanie tylko, w jaki sposób Daltrey i Pete Townsend, żyjący członkowie The Who, zechcą pokazać własne role w rockowym cyrku, który ostatecznie wykończył w młodym wieku genialnego perkusistę. Trwają poszukiwania właściwego odtwórcy roli Moona. A Daltrey liczy, że zdjęcia ruszą w 2019 r.
Jeśli ktoś po „Bohemian Rhapsody” nie ma żadnych złudzeń, powinien sięgnąć po nieautoryzowane biografie w wersjach książkowych. To już znacznie częściej historie dla dorosłych. I bez sztampy kina familijnego widowiska, w którym schemat: „ciężkie dzieciństwo, kariera zapoczątkowana cudownym zrządzeniem losu, oszałamiający sukces, kryzys z nawrotem traum z dzieciństwa, finałowe odkupienie”, jest pewny jak podatki.
I to, że prawdziwemu Mercury’emu Mercury z filmu nie przypadłby do gustu.