Artykuł w wersji audio
Muzea, szczególnie te duże, tradycyjnie należały do instytucji z najbardziej stabilnymi władzami. I nic dziwnego, bo zawiadywanie nimi wymagało, cyzelowanego latami, sprawnego łączenia rozległej wiedzy zawodowej i menedżerskiej. Rekordy budzą szacunek. Stanisław Lorentz kierował Muzeum Narodowym od 1936 do 1982 r. (w czasie wojny jako intendent Stadtmuseum Warschau). Podobnie jak Feliks Kopera, który królował w Muzeum Narodowym w Krakowie między 1901 a 1950 r. Czas w tej branży wydawał się płynąć inaczej.
W ostatnich latach w aż czterech największych muzeach narodowych zmienili się sternicy. Zaczęło się od Wrocławia, gdzie schedę po Mariuszu Hermansdorferze przejął w 2014 r. Piotr Oszczanowski. Zastąpił prawdziwą legendę, przez 30 lat kierowania placówką poprzedni jej szef wyrobił sobie bowiem wyjątkowo dobrą markę w muzealnych kręgach. Przede wszystkim za sprawą fantastycznej kolekcji współczesnej polskiej sztuki, którą z pasją, znawstwem i determinacją gromadził. Później przyszła pora na Kraków. W 2015 r., po 15 latach kierowania Muzeum Narodowym, odeszła na wymuszoną emeryturę Zofia Gołubiew, a jej miejsce zajął Jerzy Betlej.
I akt ostatni owych zmian: w grudniu 2018 r. niemal równocześnie powołani zostali nowi szefowie muzeów narodowych w Poznaniu (Adam Soćko jako pełniący obowiązki na miejsce Wojciecha Suchockiego) oraz w Warszawie (Jerzy Miziołek na miejsce p.o. dyrektora Piotra Rypsona, który z kolei przejął obowiązki po Agnieszce Morawińskiej, kierującej stołeczną placówką przez poprzednie osiem lat). A być może to nie koniec zmian. Mówi się, że Jerzy Betlej wkrótce przejdzie na Wawel, choć kto przyjdzie na jego miejsce, nie wiadomo.
Bywało, że między szefami a zespołami iskrzyło. Z powodu konfliktu z zespołem dyrektorem w Warszawie w 2010 r. przestał być Piotr Piotrowski. Zofię Gołubiew w Krakowie wielu pracowników żegnało z westchnieniem ulgi, bo jej autorytarny i konfrontacyjny styl rządzenia nie odpowiadał licznym pracownikom. Z kolei ostatnio we Wrocławiu, a szczególnie w Warszawie, po bezkonfliktowych szefach nastali nowi, wyraźnie podnoszący poziom adrenaliny, a nawet (jak Jerzy Miziołek) robiący prawdziwą kadrową rewolucję.
Zmiana jak w korporacji
Poza wieloma różnicami kilka cech łączy wszystkie te kadrowe ruchy. Przede wszystkim brak konkursów na stanowisko dyrektora. Ta ścieżka awansu ciągle jeszcze nie ma racji bytu w muzealnictwie, szczególnie gdy w grę wchodzą placówki największe i najbardziej prestiżowe. Paradoksalnie, bo to właśnie od ich szefów powinno wymagać się szczególnych kwalifikacji. Tymczasem we wszystkich czterech przypadkach mieliśmy do czynienia z ręcznym sterowaniem i wskazaniem następcy palcem. Z mniej lub bardziej udanym skutkiem. Prasa upubliczniła niedawno anonimowy list, jaki do ministra kultury wystosowali pracownicy Muzeum Narodowego w Poznaniu, prosząc, a nawet domagając się rozpisania konkursu na nowego dyrektora, który wyciągnąłby tę placówkę z zapaści. Bezskutecznie. Szef resortu wybrał na pełniącego obowiązki przez najbliższy rok dotychczasowego wieloletniego zastępcę ustępującego dyrektora.
Druga sprawa to silnie utrwalone, acz błędne przekonanie, że dyrektorem muzeum powinien być historyk sztuki. Zapomina się, że największe muzea przypominają dziś duże zakłady pracy o skomplikowanej materii zarządzania, a ich prowadzeniem powinni zajmować się doświadczeni menedżerowie. Desygnujący zadania merytoryczne i programowe w ręce doświadczonych muzealników, a sami skupiający się na inwestycjach, budżecie, zatrudnieniu, infrastrukturze. Taki podział władzy obowiązuje dziś już w wielu instytucjach kultury (teatry, opery) i funkcjonuje zazwyczaj bardzo sprawnie. Pół biedy, gdy dyrektorowanie przypada osobom, które wcześniej zdołały dość dobrze poznać specyfikę instytucji. Mariusz Hermansdorfer, zanim objął władzę we Wrocławiu, przepracował w muzealnictwie ponad 20 lat. Zofia Gołubiew, obejmując dyrektorski gabinet, przez 26 lat wspinała się po kolejnych szczeblach zawodowej drabiny w Muzeum Narodowym. Podobnie Agnieszka Morawińska, która przez 10 lat była szefową Zachęty, a jeszcze wcześniej przez 17 lat pracowała w muzealnictwie.
Powrót do przeszłości
Popatrzmy zaś na wspomniane dziś zmiany. Andrzej Betlej przed objęciem funkcji dyrektora pracował naukowo w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Piotr Oszczanowski – w Instytucie Historii Sztuki Uniwersytetu Wrocławskiego, choć jego poprzednik przygotowywał go do przejęcia schedy. Jerzy Miziołek kierował wprawdzie placówką muzealną, ale zatrudniającą… osiem osób. Z dnia na dzień grono pracownicze powiększyło mu się do kilkuset.
Przeskok bywa więc potężny, a ponadto radykalny. Zdaniem ekspertów z Międzynarodowej Rady Muzeów (ICOM) nowy dyrektor przychodzący z zewnątrz do dużego muzeum powinien przez minimum pół roku przejmować zarządzanie od poprzedników, by skutecznie opanować wszystkie zagadnienia. Tymczasem u nas panują obyczaje rodem z amerykańskich filmów opowiadających o życiu w wielkich korporacjach. Po wkroczeniu Jerzego Miziołka do MNW Piotr Rypson natychmiast stracił dostęp do poczty elektronicznej, a po paru kwadransach zmuszono go do oddania służbowego laptopa. „Gdy po zmianie dyrektora rozstawałem się z muzeum, nikt z nowej dyrekcji nawet nie chciał ze mną rozmawiać, o cokolwiek zapytać. Zapakowałem swoje rzeczy osobiste i po prostu wyszedłem” – wspomina były wicedyrektor innego z muzeów narodowych, człowiek, który o instytucji wiedział niemal wszystko.
Do tego dochodzi przypadłość polegająca na mniej lub bardziej subtelnym „wygumkowywaniu” osiągnięć poprzedników. Może to przykład płynący ze świata polityki, ale większość nowych dyrektorów stara się dystansować wobec tych, których zastąpiła. Mariusz Hermansdorfer, którego zasługą było stworzenie oddziału muzeum w Pawilonie Czterech Kopuł, miał obiecane po przejściu na emeryturę stanowisko honorowego kuratora tej placówki. Nigdy nie został na nie powołany.
W Krakowie wkrótce po odwołaniu Zofii Gołubiew uruchomiono nowy oddział – Pawilon Czapskiego, którego powstaniu była już dyrektorka poświęciła ostatnie lata pracy. W starannie wydanym z tej okazji folderze nie pojawiło się nawet zdanie o jej zasługach przy powstaniu nowej placówki. W stolicy dyrektor Miziołek w pierwszym odruchu miał ochotę odwołać wszystkie wystawy zaplanowane przez jego poprzedników, i dopiero gdy okazało się to niemożliwe, te najbliższe oszczędził.
Ile osób przyszłoby na Freuda?
Naturalnym uzupełnieniem stałych galerii sztuki jest program wystaw czasowych. Wydaje się, że pod nowym kierownictwem najlepiej ustawiony jest on w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, gdzie umiejętnie łączy się edukacyjną misję ze zrozumieniem oczekiwań widzów. Sporo jest ambitnych przedsięwzięć ekspozycyjnych, choć czasem bywa, że chęci przerastają możliwości, jak w przypadku retrospektywy Bartłomieja Strobla, na którą nie udało się wypożyczyć jego zdecydowanie najsłynniejszej pracy „Uczta Baltazara”. W Krakowie wielkim hitem okazała się ekspozycja poświęcona Wyspiańskiemu, z frekwencją ponad 200 tys. widzów. Ciekawym projektem było pokazanie polskiego designu po 1989 r., ale już wystawy „#Dziedzictwo” oraz „Niepodległość” mimo rozmachu okazały się rozczarowujące. Odnosi się wrażenie, że nowemu kierownictwu brakuje nieco odwagi i wyobraźni, dzięki którym czasy Zofii Gołubiew zapamiętamy jako pełne spektakularnych i nieoczywistych wystaw, także sprowadzanych z zagranicy, czego teraz brakuje. Nawiasem mówiąc, takich wystaw brakuje też w stolicy, a wierni bywalcy świetnie pamiętają, co pokazywano tu w latach 1995–2005, że przypomnę m.in. monograficzne wystawy Paula Klee, Andy’ego Warhola, Jorga Immendorfa, arcydzieł z Kunsthistorisches w Wiedniu i Musee D’Orsay w Paryżu. Łza się w oku kręci.
W muzeach w Poznaniu i Warszawie dyrektorska zmiana warty nastąpiła niedawno. W przypadku stolicy Wielkopolski niewiele da się powiedzieć, czym zaowocuje. Dyrektor Adam Soćko unika zdecydowanych programowych deklaracji i wspomina tylko o poprawie relacji z widzami (trzeba by się bardzo nie starać, by osiągnąć marazm większy od tego, który panował tu w ostatniej dekadzie). Dla odmiany dyrektor Jerzy Miziołek w stolicy sypie pomysłami wystaw jak z rękawa, swobodą wielkich narracji wprawiając w osłupienie środowisko muzealników oraz miłośników sztuki. Wyciągnął z magazynu grafiki i fajansowe talerze Picassa.Planuje też wystawy zbudowane wokół postaci Rafaela, Botticellego, Matisse’a. Wspominał o Leonardzie da Vinci, mimo że podobną ekspozycję od dawna szykuje muzeum w Wilanowie. Odbiorcom zamierza przybliżyć na wystawach tematycznych kulty misteryjne antyku i recepcję kultury grecko-rzymskiej w polskiej sztuce I Rzeczpospolitej. Na sztukę współczesną raczej liczyć nie należy. W wywiadzie dla magazynu „Polska” na pytanie, czy wystawiłby prace Luciena Freuda, dyrektor odparł: „Tylko ile osób przyszłoby na taką wystawę? Magnesem pewnie byłoby głównie nazwisko – bo malarz jest wnukiem znanego psychoanalityka (…) Czy Muzeum Narodowe jest miejscem, w którym należy pokazywać kontrowersyjnych malarzy? Nie sądzę”. Freud znany dzięki dziadkowi i kontrowersyjny – osobliwe to poglądy.
Dyrekcja się nie pali
Ale najważniejszym wyzwaniem pozostaną inwestycje i to one naprawdę zweryfikują umiejętności zarządzania nowych dyrektorów. Najbardziej ustabilizowana wydaje się sytuacja w Poznaniu (Rogalin po remoncie, choć ze wstydliwym oddziałem w koszmarnym Zamku Przemysła) i we Wrocławiu (z nowiutkim Pawilonem Czterech Kopuł). Muzeum Narodowe w Krakowie sytuację ma – rzec by można – zróżnicowaną. Za czasów poprzedniej dyrektor Zofii Gołubiew odremontowano niemal wszystkie oddziały muzeum i stworzono kilka nowych. Zaczęto przymierzać się także do przebudowy gmachu głównego (wybrano wstępny projekt architektoniczny), ale zabrakło politycznej woli, by dzieła dokończyć, i wygląda na to, że nowa dyrekcja niespecjalnie pali się, by temat na nowo podjąć. Być może dlatego, że nieoczekiwanie otrzymała dwa prezenty, które ją pochłaniają: anielski i diabelski. Anielski to oczywiście kolekcja i Muzeum Książąt Czartoryskich. Prace remontowe trwają i niewykluczone, że otworzy swe podwoje w 2019 r. A diabelski to budynek nieczynnego hotelu Cracovia. Odkupiony od dewelopera z zamiarem utworzenia w nim nowego muzealnego oddziału poświęconego architekturze i designowi. Budynek kompletnie się do tego celu nie nadaje i na razie trwa pat; nie wiadomo, co z tym kłopotliwym i bezsensownym nabytkiem zrobić.
Ciekawie zapowiadają się najbliższe lata w stolicy. Za kilka lat sąsiadujące Muzeum Wojska Polskiego przeprowadzi się na Cytadelę i trzeba będzie zabrać się za porządny remont pozwalający zaadaptować opuszczone pomieszczenia na potrzeby Muzeum Narodowego. Ale dyrektor Miziołek ma bardziej ambitne plany; pragnie przejąć od miasta i zaadaptować na potrzeby muzealne tzw. Elizeum. Sęk w tym, że obiekt ten jest w tragicznym stanie i wymaga ogromnych nakładów finansowych.
Pod opiekę szefów narodowych placówek trafia nie tylko ogromna rzesza pracowników, ale też miejsca dla naszego dziedzictwa pierwszorzędne, którymi można zarządzać lepiej lub gorzej. A przykłady ostatnich lat pokazują, że łatwo i szybko można zmarginalizować kwitnące niegdyś instytucje kultury.