W 2009 r. ukazała się książka artysty i pisarza Rasheeda Araeena „Eko-estetyka. Manifest na XXI wiek”. Autor wystąpił z emocjonalnym apelem do twórców na całym świecie, by „przestali tworzyć przedmioty”, a zamiast tego przekierowali swą wyobraźnię i potencjał twórczy na kwestię realnych zagrożeń, przed jakimi stoi świat. Jego zdaniem współczesny art world to „spektakl fetyszu kręcący się wkoło jak pies goniący własny ogon” i poddany presji pieniądza, podczas gdy grozi nam katastrofa ekologiczna o niewyobrażalnej skali. Słowem: tradycyjne, egocentryczne uprawianie sztuki należy zastąpić społecznym aktywizmem, perswazją, budowaniem narracji zmieniających społeczną świadomość.
Apel Araeena wywołał ożywioną dyskusję bardziej z powodu radykalnego charakteru niż dlatego, że odkrywał jakieś nieznane lądy. Uwaga twórców już od dawna regularnie krążyła wokół tematów przyrody. Jeśli pominąć klasyczne malarstwo pejzażowe, pierwszym nurtem w sztuce, który tradycyjnie wiąże się ze zmianą podejścia artystów do natury, był land art, czyli sztuka ziemi. Pojawił się pod koniec lat 60. XX w. i zdobył sobie sporą popularność, głównie dzięki spektakularności realizowanych projektów. Choćby słynnej „Spirali” Roberta Smithsona z 1970 r., 500-metrowej grobli usypanej z 26 tys. ton kamieni na Wielkim Słonym Jeziorze w Utah. Albo dzięki parze Christo & Jeanne-Claude, która m.in. otoczyła 11 wysp różową tkaniną, przegrodziła kanion monumentalną kurtyną czy opakowała w materiał skaliste wybrzeże w Australii. Problem jednak polegał na tym, że wprawdzie zmienił się środek wyrazu i blejtram lub bryła gliny zostały zastąpione przez łąkę, plażę czy skały, ale paradygmat pozostał ten sam: artysta tworzy dzieło, traktując przyrodę jako przedmiot swego zainteresowania. Estetyka góruje nad ekologiczną myślą, a jedynym efektem takich przedsięwzięć jest zachwyt widzów i dobrze sprzedające się fotografie, albumy, a nawet pocztówki.
Drzewa dobra
Pierwszeństwo w działaniach, które zgrabnie połączyły sztukę z aktywizmem i pewną wrażliwością ekologiczną, wypada chyba oddać Niemcowi Josephowi Beuysowi. Już w 1962 r. przedstawił on projekt artystycznej akcji polegającej na czyszczeniu rzeki Łaby w Hamburgu. W 1982 r. rozpoczął wielki projekt sadzenia w Kassel 7 tys. dębów. Każdemu drzewu towarzyszył mały bazaltowy obelisk, a całość artysta nazwał „Rzeźbą społeczną”. Nie doczekał końca realizacji dzieła, zmarł w 1986 r., na rok przed wkopaniem ostatniej rośliny.
W sposób najciekawszy i najbardziej kompleksowy sztuka ekologiczna budowała swoje fundamenty w Stanach Zjednoczonych. Od początku lat 70. XX w., w pewnym oddaleniu od sztuki ziemi, rodziły się projekty, które dziś śmiało można uznać za pionierskie. To przede wszystkim działalność małżeństwa Newtona i Helen Mayer Harrison. On był z wykształcenia rzeźbiarzem, ona – filozofką. Wspólnie stworzyli formację współpracującą z biologami, ekologami, architektami, a sami wcielali się w rolę śledczych, historyków, dyplomatów, działaczy społecznych, artystów. Kompleksowo „rozpracowywali” przeróżne przypadki zakłócania stanu natury i szukali optymalnych rozwiązań. Zarówno w skali lokalnej, jak i globalnej. W podobnym czasie i z podobnym zaangażowaniem zaczęła działalność Basia Irland. Popularność zdobyła choćby dzięki tworzonym „Ice Books”, czyli Księgom Lodu, oraz „River Essays”, czyli seriom projektów pokazującym świat z perspektywy rzek, a także „Scrolls”, czyli zwojom, które przekładały na język estetyki wiedzę o najgroźniejszych bakteriach chorobowych żyjących w wodach.
Nie sposób nie wspomnieć też o Agnes Denes, amerykańskiej artystce konceptualnej węgierskiego pochodzenia, a szczególnie o jej dwóch projektach, które zyskały międzynarodową sławę. Pierwszy, z 1982 r., gdy jednohektarowy obszar na wysypisku śmieci na dolnym Manhattanie zamieniła w ekologiczne pole pszenicy. I drugi, gdy w latach 1992–96 w Finlandii zrealizowała projekt „Tree Mountain” polegający na obsadzeniu jednego ze wzgórz 11 tys. drzew. Podobny projekt przygotowała w Australii (1998 r.) z wykorzystaniem z kolei 6 tys. drzew zagrożonych gatunków. Ten etap rozwoju sztuki ekologicznej odbywał się bardziej pod hasłem „czyńmy dobro”, podczas gdy późniejszy, któremu towarzyszył gwałtowny wzrost skali zagrożeń – już raczej pod sztandarem „walczmy ze złem”.
Zanim jeszcze Araeen sformułował swój radykalny apel do artystów, na styku ekologii i sztuki działo się wiele. Na tyle dużo, by w 1998 r. międzynarodowa grupa artystyczna ArtEco podjęła się próby zdefiniowania owego fenomenu. Co ciekawe, w zaproponowanym przez nich opisie niewiele mowy o estetyce i walorach artystycznych, za to sporo o sprawiedliwości społecznej, etyce, stymulowaniu dialogu, zaangażowaniu, aktywizmie, współpracy, trosce i szacunku dla przyrody. Czyli zdecydowanie nadrzędna pozostaje troska o naturę. Oczekuje się, że świat sztuki nawiąże silną współpracę ze światem nauki, a projekty artystyczne będą się przenikały z programami badawczymi. Zakłada się także, że artyści uruchomią swoją wyobraźnię i emocjonalną perswazję nie tylko po to, by „budzić społeczne sumienie”, ale by po swojemu tropić wszelkie aspekty problemu: ekonomiczne, polityczne, społeczne, kulturowe.
Człowiek w reklamówce
Świetną okazję do rozmyślań na temat relacji między sztuką a ekologią dają dwie wystawy równocześnie otwarte w stołecznym CSW Zamek Ujazdowski. „Centrum Natury Współczesnej” to klasyczny, rzec można, przypadek, gdy sztuka ustępuje miejsca innym aspektom. Ekspozycja została przygotowana przez Forensic Architecture, kolektyw śledczy, działający przy University of London i zajmujący się rozlicznymi aspektami stosowania przemocy podczas konfliktów zbrojnych, etnicznych, religijnych itp. To, co pokazano w CSW, to klasyczne studium przypadku, a nawet dwóch, ale ze wspólnym wątkiem: wykorzystania trujących środków chwastobójczych (herbicydów) dla celów militarnych. W Wenezueli – przeciwko plantatorom roślin do produkcji narkotyków – i w Palestynie – do niszczenia roślinności wokół Strefy Gazy. Zdjęcia, filmy, wykresy, analizy – wszystko starannie opracowane, ale ze śladową zawartością tego, co zazwyczaj rozumiemy pod pojęciem sztuki.
Dużo więcej sztuki w sztuce znaleźć można na drugiej z wystaw o złowieszczo profetycznym tytule „Bezludzka Ziemia”. Idea jest prosta i oczywista: w artystycznej formie uświadomić widzom zagrożenia dla planety. Już przy wejściu czeka na nas symboliczny przedsmak owego kataklizmu, potężna plastikowa (jakżeby inaczej) rzeźba Moniki Zawadzki „Reklamówka”, przedstawiająca bezgłowego (jakżeby inaczej) anonimowego przedstawiciela gatunku homo sapiens, taszczącego w tytułowej reklamówce skuloną replikę samego siebie, oczywiście też pozbawionego głowy. Groźnie i dydaktycznie. Takich prac symboli jest zresztą na wystawie kilka, by przywołać jeszcze „Pozaustrojowe” grupy artystycznej Pakui Hardware, czyli dziwne obiekty będące ponurą futurystyczną wersją syntezy organizmów żywych, w tym ludzi, z formami technologicznymi.
Zaproszeni na wystawę w CSW artyści najchętniej skupiają się na artystycznych, często podkręconych fantazją i konfabulacją wizjach tego, co się dzieje lub dziać będzie w przyszłości na styku cywilizacja–naturalne środowisko. Twardo stąpa po ziemi Diana Lelonek (Paszport POLITYKI za 2018 r.), która pokazała prace z cyklu „Instytut dla Żywych Rzeczy”: dwa naturalne habitaty, w których zgodnie współżyją odpadki cywilizacji i rośliny, tworząc w ten sposób nową, zaproponowaną przez artystkę kategorię obiektów: śmieciorośliny. Szkoda, że kurator nie zdecydował się pokazać jej nowszej pracy dotyczącej degradacji terenów wokół odkrywkowych kopalń węgla. To projekt wielowątkowy, o dużo większym potencjale aktywizmu i działań skoncentrowanych wokół lokalnej społeczności i jej problemów.
W bliskim sąsiedztwie twórczości Lelonek wypada pomieścić projekt Kelly Jazvac. Artystka ta zaproponowała z kolei inną kategorię obiektów powstających na styku przyrody i świata ludzi: plastiglomeraty. To osobliwe artefakty, które powstają z połączenia spalonych plastików z piaskiem czy kamieniami. Odnalazła ich sporo na jednej z hawajskich plaż i stworzyła z nich kolekcję geologicznych fenomenów antropocenu. Parageologiczny charakter mają też działania Agnieszki Kurant. Bajecznie kolorowe fragmenty zaschniętych lakierów z fabryk samochodów łączy ze sobą, tworząc iluzję nowego gatunku półszlachetnych minerałów.
Świat po antropocenie
Ale nie wszyscy chcą trzymać się realiów. Aleksandra Ska w projekcie „Pandemia” buduje kompozycje z plastikowych odpadów cywilizacyjnych. Ze zużytych strzykawek, fragmentów butelek czy sztućców tworzy kompozycje do złudzenia przypominające kolonie groźnych bakterii i wirusów. Do każdej z nich powstała profesjonalna, choć całkowicie fikcyjna, „karta identyfikacyjna” z opisem zagrożonych terenów, sposobów rozprzestrzeniania się, objawami chorobowymi zakażonej osoby itp. Jeszcze dalej w futurystycznych pomysłach posunęła się Australijka Bonita Ely, tworząc z kolei galerię fantastycznych zwierząt, które wyewoluowały z cywilizacyjnych odpadów, żywią się plastikiem i świetnie radzą sobie w coraz bardziej zaśmieconym świecie. Być może tak właśnie będzie wyglądał świat po antropocenie.
Kilka pokazywanych w CSW projektów uznać można za klasyczne case studies. Formacja artystyczna The Mitological prezentuje film traktujący o roli grzybów w ewolucji natury na Ziemi. Angelika Markul w impresyjnym wideo dokumentuje proces topnienia lodowców w Patagonii, nawiązując w ten sposób do znanego dokumentu Jamesa Baloga (2012 r.) poświęconego podobnemu procesowi, rejestrowanemu kamerami na Alasce, Grenlandii i Islandii. Z kolei Tom Shermann wziął na tapetę miejsce szczególne: dna mórz i rzek wokół rozrastających się hodowli ryb. Świat przerażający, pełen resztek antybiotyków, którymi karmi się ryby, i uodpornionych na nie kolonii bakterii. Wirusowe bomby z opóźnionym zapłonem, które w każdej chwili mogą zaatakować ekosystem. Nie dalej jak półtora wieku temu impresjoniści do perfekcji doprowadzili sztukę malarskiego zachwytu nad przyrodą. Dziś pędzel zastąpiony został przez kamerę i wykresy, a delektowanie się – przez przerażenie.
Otwarcie warszawskiej wystawy nastąpiło dokładnie tego samego dnia, którego przez Polskę i świat przetoczyła się fala młodzieżowych demonstracji przeciw niszczeniu natury. Zbieżność przypadkowa, ale symptomatyczna. I choć proekologiczna sztuka ciągle jeszcze dobrze czuje się w galerii, to wydaje się, że już wkrótce jej naturalnym żywiołem też może się stać ulica.