Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Julia Hart: Trzeba robić uczciwe filmy, pamiętać, kim się jest

Kadr z filmu „Miss Stevens” Kadr z filmu „Miss Stevens” mat. pr.
Amerykańska reżyserka Julia Hart opowiada POLITYCE m.in. o kobietach w branży filmowej i o autobiograficznym dramacie „Miss Stevens”, który 5 kwietnia można obejrzeć na kanale SundanceTV.

JANUSZ WRÓBLEWSKI: – W Hollywood od zawsze rządzili mężczyźni. Czy w kinie niezależnym kobietom jest się równie trudno przebić?
JULIA HART: – Myślę, że kobietom generalnie jest ciężej, a już na pewno w biznesie, gdzie w grę wchodzą duże pieniądze. Przemysł filmowy wciąż bywa traktowany jak męska zabawka. To się niestety bardzo powoli zmienia. W kinie niezależnym kobietom nie jest gorzej ani lepiej. Wprawdzie przestało być ono domeną wewnętrznej rywalizacji młodych reżyserów i niektóre niskobudżetowe produkcje realizowane przez kobiety trafiają na duże festiwale czy do europejskiej dystrybucji. Jednak bycie reżyserką w tym męskim systemie wciąż stanowi wielkie wyzwanie. „Stargirl”, trzeci film, nad którym teraz pracuję – o ekscentrycznej nastolatce buntującej się przeciwko licealnej hierarchii – nieoczekiwanie zainteresował Disneya. Miałam dużo szczęścia, gdyż studio zaproponowało mi współpracę, gdy byłam w szóstym miesiącu ciąży z drugim dzieckiem.

Głównym, choć niejedynym problemem, o którym się słyszy, jest molestowanie seksualne. Czy akcja #MeToo coś w tej materii zmieniła?
Zmieniła wszystko. Kobiety zyskały potężne narzędzie. Mogą się teraz bronić przed seksizmem, mizoginizmem oraz ludźmi robiącymi znacznie gorsze rzeczy, mam na myśli np. stosowanie przemocy. Kobietom pozwolono wreszcie o tym głośno mówić, bez obaw, że zostaną wykluczone i odcięte od możliwości wykonywania zawodu.

Debiutowała pani jako scenarzystka dopiero w wieku trzydziestu kilku lat, za reżyserię wzięła się jeszcze później. Dochodzenie do sukcesu trwało długo. Jakie problemy sprawiały największą trudność?
Równe traktowanie ze względu na płeć. W Stanach nie ma zbyt wielu reżyserek. Brakuje kobiecych narracji. Problem polegał na tym, że na każdym kroku musiałam udowadniać, że nie tylko coś potrafię, ale że jestem w tym najlepsza, bo mam odpowiednie przygotowanie, kwalifikacje, doświadczenie.

Czytaj także: Jaką płeć ma reżyser? W Hollywood rządzą mężczyźni

Tak jak główna bohaterka „Miss Stevens” – pani debiutu reżyserskiego sprzed trzech lat – wcześniej pracowała pani w liceum jako nauczycielka. Jak wiele ze swojej biografii wkłada pani do filmów?
Bardzo dużo. W kinie współczesnym jest mnóstwo kobiecych postaci. Pisaniem powieści czy sztuk zajmuje się coraz więcej autorek. Ale nic nie zastąpi dzielenia się własnymi przeżyciami. Są unikalne. Relacja nauczyciel–uczeń należy do ulubionych figur literackich. Przystojny wykładowca uwodzi studentkę lub odwrotnie. Takich historii realizujących męską fantazję seksualną znamy wiele. Mnie interesował nieco inny punkt widzenia. W „Miss Stevens” chciałam pokazać, jak taka relacja wygląda realnie z perspektywy samotnej, zagubionej kobiety. Gdy świeżo upieczona nauczycielka, nie bardzo jeszcze rozumiejąca swoje potrzeby i to, kim jest, zaczyna się wikłać w niebezpieczne sytuacje. Co znaczy wtedy: być sobą?

Z jednej strony bohaterka nawiązuje krótkotrwały, nieudany romans z żonatym facetem, z drugiej – pragnie być wzorem dla swoich uczniów.
Chciałam pokazać, że można być jednocześnie inspirującą osobą i popełniać dziecinne błędy. Tworzyć skomplikowaną, złożoną wewnętrznie postać, zawieszoną między niepewnością a dojrzałością. Erotyczne napięcie między jednym z uczniów a wykładowczynią utrzymuje się cały czas. Ale najbardziej mi zależało, żeby tej cienkiej granicy nie przekraczać. Publiczność jest przyzwyczajona, że zasady moralne się łamie. Jednak w życiu wygląda to zupełnie inaczej. Osobiście nigdy się nie znalazłam w tak dwuznacznej sytuacji. Oczywiście nie raz byłam zaskakiwana, czułam dyskomfort z powodu nadmiernego zainteresowania. Odpowiedzialność kazała mi jednak przerwać to, co mogłoby się (nie tylko dla mnie) źle skończyć.

W „Fast Color”, drugiej pani fabule, dziewczyna porzucająca własne dziecko odkrywa w sobie supermoce. To także film autobiograficzny?
Nie wszystko w sztuce musi być wyrażone dosłownie i wprost. To metafora moich doświadczeń jako młodej matki, odnajdującej w sobie siłę, by sprostać obowiązkom macierzyńskim. Rodzicielstwo stanowi poważny sprawdzian. Nie zawsze się go zdaje celująco. Pięć lat temu razem z mężem, producentem moich filmów, zmagaliśmy się z podobną sytuacją.

Czytaj także: Tak feminizuje się kino dla dzieci

Zmiana profesji, nowe realia, wejście w nieznany świat kina dla nikogo – nie byłyby łatwe. Jak pani wspomina czas swojego debiutu?
Miałam już na koncie kilka dokumentów oraz samodzielnie napisany scenariusz nakręcony przez Daniela Barbera, więc szoku nie było. Jasne, że czułam niepokój, czy poradzę sobie ze wszystkim. Choć realizacja „Miss Stevens” trwała prawie rok, przebiegała w dobrej atmosferze bez większym problemów. Wspierała mnie ekipa, za co jestem wdzięczna.

Rewelacją „Miss Stevens” okazał się młodziutki Timothee Chalamet. Można powiedzieć, że to pani go odkryła, zanim stał się sławny dzięki świetnej roli w dramacie „Tamte dni, tamte noce”.
Wypatrzyłam go w drugim sezonie serialu „Homeland”, gdzie grał chłopaka romansującego z córką kongresmena Brody’ego. Wydał mi się niesłychanie wrażliwy, a jednocześnie bardzo śmiały, doskonale wiedzący, na czym mu zależy. Szukając odpowiedniego kandydata do swojego filmu, sprawdziłam chyba wszystkich młodych aktorów w wieku ok. 20 lat. Tylko on zrobił na mnie wrażenie. Jest nieprawdopodobnie inteligentny i doskonale współpracował z Lily Rabe, niemal dwukrotnie od niego starszą aktorką. Lily potrzebowała prawdziwego partnera, nie dziecka udającego dorosłego. Timothee swoją dojrzałością zadziwiał.

Jakby pani zdefiniowała styl gry Chalameta? Skąd się bierze ta jego naturalność?
On nie ma w sobie żadnych barier. Zawdzięcza to po trosze swojej rodzinie, w której wiele osób z różnych pokoleń jest wszechstronnie utalentowanymi artystami. Od dzieciństwa występował w reklamach, grał w nowojorskich teatrach. Podczas gdy inni wahaliby się, czy zgodzić się na ryzykowną propozycję, on nie miał z tym problemu. Tak samo jak z przyjmowaniem krytycznych uwag od nieznanej nikomu reżyserki. Pamiętam, że wielokrotnie musiałam go hamować, bo za bardzo szarżował. Jest ufny, otwarty, wkłada w rolę całego siebie, duszę i ciało. Efektem zaskakujący wyczyn w filmie „Tamte dni, tamte noce”, przypieczętowany nominacją do Oscara. Marzę, by spotkać się z nim ponownie na planie.

Celem większości niezależnych filmowców jest praca w Hollywood. Pani szybko to osiągnęła. Jaka jest tego cena, co się traci, a co zyskuje?
Mój mąż Jordan Horowitz, producent m.in. „La La Land”, mógłby więcej na ten temat powiedzieć. Z mojego punktu widzenia najważniejsze jest robienie uczciwych filmów. Świat zrobił się na tyle ponury i skomplikowany, że ludziom należy się jakieś pozytywne przesłanie.

***

Julia Hart – amerykańska reżyserka i scenarzystka filmowa. Po ukończeniu studiów przez osiem lat pracowała jako nauczycielka literatury w liceum. Jako reżyserka debiutowała w 2016 r. autobiograficznym dramatem „Miss Stevens” o samotnej nauczycielce opiekującej się trzema uczniami startującymi w konkursie aktorskim (emisja 5 kwietnia na kanale SundanceTV w cyklu „Girl Power”). Zrealizowała jeszcze „Fast Color” i „Stargirl”.

Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną