JANUSZ WRÓBLEWSKI: – W Hollywood od zawsze rządzili mężczyźni. Czy w kinie niezależnym kobietom jest się równie trudno przebić?
JULIA HART: – Myślę, że kobietom generalnie jest ciężej, a już na pewno w biznesie, gdzie w grę wchodzą duże pieniądze. Przemysł filmowy wciąż bywa traktowany jak męska zabawka. To się niestety bardzo powoli zmienia. W kinie niezależnym kobietom nie jest gorzej ani lepiej. Wprawdzie przestało być ono domeną wewnętrznej rywalizacji młodych reżyserów i niektóre niskobudżetowe produkcje realizowane przez kobiety trafiają na duże festiwale czy do europejskiej dystrybucji. Jednak bycie reżyserką w tym męskim systemie wciąż stanowi wielkie wyzwanie. „Stargirl”, trzeci film, nad którym teraz pracuję – o ekscentrycznej nastolatce buntującej się przeciwko licealnej hierarchii – nieoczekiwanie zainteresował Disneya. Miałam dużo szczęścia, gdyż studio zaproponowało mi współpracę, gdy byłam w szóstym miesiącu ciąży z drugim dzieckiem.
Głównym, choć niejedynym problemem, o którym się słyszy, jest molestowanie seksualne. Czy akcja #MeToo coś w tej materii zmieniła?
Zmieniła wszystko. Kobiety zyskały potężne narzędzie. Mogą się teraz bronić przed seksizmem, mizoginizmem oraz ludźmi robiącymi znacznie gorsze rzeczy, mam na myśli np. stosowanie przemocy. Kobietom pozwolono wreszcie o tym głośno mówić, bez obaw, że zostaną wykluczone i odcięte od możliwości wykonywania zawodu.
Debiutowała pani jako scenarzystka dopiero w wieku trzydziestu kilku lat, za reżyserię wzięła się jeszcze później. Dochodzenie do sukcesu trwało długo.