Każde chyba dziecko wie, że dla ludzi z natury przepełnionych melancholią nie ma adresu lepszego niż Lizbona. By się o tym przekonać, nie trzeba zresztą tam wcale jechać, wystarczy sobie włączyć portugalską muzykę i wszystko staje się jasne – smutek, tęsknota za czymś nieokreślonym, nostalgia płynąca gdzieś z trzewi – dzięki fado te emocje zdają się wreszcie uwalniać nawet w Polakach, którzy przecież jak cierpią, to doprawdy mało wsobnie i najlepiej od razu za miliony. Tymczasem Portugalczycy zdają się czynić to w swoim tempie, niespiesznie, miękko; dokąd się tu spieszyć zresztą, gdy świat skurczył się im tak bardzo, że doprawdy nie ma już dokąd pójść, gdzie gnać, gdy imperium zwinęło swoje chorągwie i przycupnęło na krańcu Europy, niechętnie patrząc za siebie na syty kontynent.
Tej wiosny przy twierdzy w Belém, tam gdzie szeroko rozlany Tag z mozołem wtłacza wody do Atlantyku, prócz nas spacerowali niemal wyłącznie Chińczycy. Jeden z nich podszedł do mnie siedzącej na murku w miejscu, z którego doskonale widać było oceaniczne wiry walczące ze słodką wodą rzeki. „Posuń się” – rzekł, patrząc na mnie, i uczynił stanowczy gest ręką, sugerując, w którą stronę mam się oddalić z mojego przyczółka. Zaskoczona obcesowością komunikatu, niczym posłuszne cielę, zebrałam swe manatki i przesiadłam się kawałek dalej. Chińczyk zajął wygrzane przeze mnie miejsce, wyjął kijek do selfie i zrobił sobie serię wielu zdjęć z twierdzą Belém w tle. Imperia się rodzą, imperia upadają – myślałam, patrząc na kolejne grupy chińskich turystów tłoczących się wokół nas. Pewnego dnia ktoś po prostu przychodzi i mówi nam – posuń się.
Za naszymi plecami, kilkaset metrów dalej w stronę Lizbony, wyrastał pomnik Odkrywców, dzieło, którego nie powstydziliby się budowniczowie warszawskiego placu Konstytucji ani architekci Pałacu Kultury. Potężny monument, przypominający kształtem karawelę, na której umieszczone zostały liczne postaci złotej ery portugalskiej potęgi – od Henryka Żeglarza począwszy, po Vasco da Gamę. Tłoczą się owi liczni mężowie (i jedna kobieta) po obu stronach budowli z różowego marmuru, patrząc w stronę drugiego brzegu Tagu, co w zamyśle António Salazara, zlecającego jego budowę w 1940 r., miało być symbolem potęgi „O Mundo Portuguęs”, świata portugalskiego, który rozciągał się przecież kiedyś od Brazylii po Archipelag Moluków, obejmując sobą ogromne połacie świata.
Zadzierając głowę, by przyjrzeć się kolejnym rzeźbom, próbowałam się wczuć w portugalską duszę. Zrozumieć ową konieczność budowy symulakrów takich jak koncepcja „O Mundo Portuguęs”, ale szło mi bardzo źle, i to mimo wielu lat treningu narodowego pt. „nostalgia za Kresami”, za dworem „z drewna, choć podmurowanym” i innymi obiektami tęsknoty za wyobrażoną polskością, tę jedynie słuszną, bo nieistniejącą i wymykającą się obiektywnym kategoriom. Jak bowiem mierzyć tęsknotę? W dodatku tęsknotę, która nie jest moja, bo cóż ja mam na tym Śląsku wspólnego z pobielaną ścianą i dzięcieliną? Więc i z lizbońską tęsknotą mi nie szło.
W portugalskiej wersji kolonializmu świat nie miał granic, był bowiem – dla owego narodu żeglarzy – jak bezkresna przestrzeń stanowiąca li tylko możliwość ciągłej ekspansji. Granice należało wciąż przesuwać, tak by coraz więcej miejsc i coraz więcej ludzi miało tę wiekopomną szansę wejścia w obręb „portugalskości”, w „naszość”, albowiem – przynajmniej w teorii – portugalska kultura zakładała możliwość włączenia w nią wszystkich, którzy gotowi byliby spełnić warunki dyktowane przez kolonialistów. Ot, po prostu należało każde timorskie czy goańskie dziecko nauczyć kultury i języka portugalskiego oraz oczywiście wiary w chrześcijańskiego Boga, a reszta miałaby się ułożyć z bożą pomocą. Któż wszak zdrów na umyśle nie chciałby porzucić swej rdzennej kultury i religii na rzecz kultury portugalskiej i Jezusa Chrystusa? Chyba tylko jakiś zwariowany dzikus.
A jednak mimo tych optymistycznych założeń formułowanych przez XVI-wiecznych myślicieli, wedle których „obcy” jest po prostu tabula rasa gotową do zapisania, model ów okazał się równie niewydolny jak wszystkie inne. Jeszcze Salazar chciał dodawać rodakom animuszu, tytułując ich nieustannie „spadkobiercami niosących cywilizację”, ale ostatecznie Portugalia musiała w końcu przyjąć rolę drugorzędnego państwa na peryferiach Europy.
Jak więc nie myśleć o bólach fantomowych, będąc w samym sercu niegdysiejszej potęgi? I choć sprawy grzechów byłych kolonialnych imperiów zdawać by się mogły całkowicie dziś już drugorzędne, a wszelkie rozważania nad odpowiedzialnością oddane wyłącznie historykom, polecam państwu bacznie nadstawiać uszu. Oto bowiem właśnie wtedy, gdy dumałam sobie nad kwestiami utraty tego, co nigdy do tracącego należeć nie powinno, przeczytałam w jednej z gazet, że prezydent Meksyku Andrés Manuel López Obrador zażądał od innego niegdysiejszego kolonialnego mocarstwa, czyli od Hiszpanii, przeprosin za zbrodnie popełnione na rdzennej ludności podczas podboju w XVI w. Hiszpanie wytknęli mu od razu, że mógłby pewnie zacząć od siebie, wszak jest potomkiem Hiszpanów osiedlonych w Meksyku w XIX w., a nie ofiar konkwistadorów, ale doprawdy – warto się przyglądać tej rozgrywce. Co z tej politycznej awantury wyniknie dla innych dawnych potęg? Bardzo jestem ciekawa. Może w końcu jakaś „Ludowa historia świata”, w której znajdzie się miejsce na głos wszystkich „tabula rasa”?
***
Anna Dziewit-Meller, pisarka, dziennikarka, felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Opublikowała dwie powieści: „Disko” (2012) i „Górę Tajget” (2016). W 2017 r. wydała książkę „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy”. Prowadzi stronę popularyzującą czytanie bukbuk.pl.