Kultura

Planetarna katastrofa. W Cannes nowy film Jima Jarmuscha

Kadr z filmu „The Dead Don’t Die” Kadr z filmu „The Dead Don’t Die” mat. pr.
„The Dead Don’t Die” to zrodzony z buntu, podszyty zwątpieniem i bezsilnością ironiczny homage składany przez Jarmuscha samemu sobie. Czarna polewka dla jego fanów i przykra niespodzianka dla wielbicieli horrorów.

Twórca „Truposza”, „Mystery Train”, „Nocy na Ziemi”, mistrz ponowoczesnej narracji – wraca do tematu rozczarowania, śmierci, upiornej rzeczywistości, z której nie da się uciec inaczej niż poprzez jej zniszczenie. Przy okazji nakręcił mało błyskotliwą jak na siebie komedię z wyraźnie politycznym przesłaniem, uderzającą w Amerykę Trumpa, opakowaną w dość kiczowatą formę horroru o umarłych powstających z grobu. Wędrowcom po jarmuschowej ziemi jałowej zabraknie w tym filmie finezji, poetyckiej lekkości. Widzowie nastawieni bardziej rozrywkowo poczują się zwyczajnie oszukani.

Czytaj także: Jim Jarmusch – muzyk czy reżyser?

Centerville, czyli wszystko, czego Jarmusch nie znosi

Bohaterami Jarmuscha są jak zawsze dziwacy zamieszkujący i tym razem niewielką, senną mieścinę, która w żadnym stopniu nie przypomina mitycznej ziemi obiecanej. Bardziej Twin Peaks albo cmentarzysko z domem pogrzebowym przy głównej ulicy, opustoszałym, ziejącym pustką, martwym barem w samym sercu odstręczającej krainy nazwanej w filmie nieprzypadkowo Centerville. Monotonne, wyludnione miasteczko z armią zawieszonych w próżni nieudaczników w kółko powtarzających te same frazy wygląda równie beznadziejnie i nieatrakcyjnie, co szare, apokaliptyczne przedmieście legendarnego Memphis, Denver czy Nowego Jorku, gdzie konfrontacja idealnych wyobrażeń z realnymi doświadczeniami z reguły kończy się dla nich banalnie, czyli bardzo boleśnie.

Smętne Centerville to jednocześnie kwintesencja wszystkiego, czego Jarmusch nie znosi: siedlisko pijaków, hipsterów, rasistów. Jeden z nich, grany przez Steve’a Buscemiego, nosi czerwoną czapeczkę z hasłem prezydenckiej kampanii Trumpa „Uczyńmy Amerykę znowu wielką”. Zaglądając w oczy czarnoskóremu sąsiadowi, skarży się, że „kawa jest za czarna”. Jedyny pies w tym towarzystwie wabi się Rumsfeld – od nazwiska działacza Partii Republikańskiej, sekretarza obrony USA w gabinecie prezydenta George’a W. Busha odpowiedzialnego za wojnę w Iraku.

Czytaj także: Dlaczego boimy się horrorów? Pięć powodów

Zombie wstają z grobów wskutek... ocieplenia klimatu

Ale najwięcej naiwnego hejtu ze strony reżysera płynie w kierunku młodych odbiorców popkultury, którą autor „Inaczej niż w raju” stara się skompromitować na wszelkie sposoby, dając do zrozumienia, jak bardzo jest prymitywna i płytka. Pojawiają się grube aluzje do kultu „Gwiezdnych wojen”, wyśmiane zostają opowieści science fiction o kosmitach, przywołana niby tajemnicza sceneria dreszczowców („Nosferatu”, może nawet „Psychozy”). Większość negatywnych odniesień dotyczy oczywiście „Nocy żywych trupów” George′a Romera, klasycznej pozycji kina gatunkowego z 1968 r., która wprowadziła zombie na salony. A Jarmusch starannie konwencję tego filmu powtarza, delikatnie ją modyfikując w kierunku niezbyt niestety odkrywczej, postmodernistycznej metafory upadku cywilizacji Zachodu początku XXI w.

Umarli w filmie Jarmuscha powstają z grobów nie dlatego, że im się tak chce, tylko na skutek ocieplenia klimatu i zmiany prędkości poruszania się Ziemi wokół własnej osi. Naturalnie jest to żart, nikt przecież nie oczekuje od reżysera logicznego wytłumaczenia nadprzyrodzonych zjawisk, jednak Jarmusch robi to na swój ponuracki sposób, mrugając do widza, co rusz wysyłając sygnały, że równolegle toczy się gra na innym, wyższym poziomie.

Kpiąc, ironizując, ośmieszając, czerpiąc pełnymi garściami z infantylnej atmosfery horrorów o wstających z grobów umarlakach siejących popłoch i przerażenie wśród zdezorientowanych, pozornie tylko bezbronnych ludzi – Jarmusch wpisuje to panoptikum w swój wyrafinowany, autorski świat. Ameryka (współczesna cywilizacja) ginie pod naporem mrocznych sił: bezmyślnie nakręcającej się konsumpcji, materializmu, samonapędzającego się chaosu (to właśnie symbolizują zombie).

Cannes 2019: Emocje, napięcie i wielkie oczekiwania na czerwonym dywanie

Aktorzy Jarmuscha podszczypują reżysera

Wątpliwej jakości zabawa polega na tym, że stawić czoła nieszczęściu próbują dryfujący w czasie i przestrzeni nienasyceni outsiderzy Jarmuscha, znani z jego twórczości o znacznie bardziej nostalgicznym wydźwięku. Samotnicy, poeci o krystalicznie romantycznej duszy, mistycy obznajomieni we wschodnich sztukach walki. Bill Murray grający emerytowanego policjanta przypomina tu podstarzałego uwodziciela Dona Johnstona z „Broken Flowers”. Adam Driver, jego pomocnik, kojarzy się z przyjmującym wszystko ze stoickim spokojem kierowcą miejskiego autobusu z filmu „Paterson”. Poruszająca się niczym mechaniczna lalka Tilda Swinton w roli ekscentrycznej Szkotki zajmującej się zgonami koronerki to groteskowe wcielenie Eve, udręczonej męczennicy miłości z „Tylko kochankowie przeżyją”.

W nieco innej konfiguracji oraz w zdecydowanie bardziej absurdalnym kostiumie cała ta trójka staje ramię w ramię w „The Dead Don’t Die” do walki z zombie. Toporami, samurajskimi mieczami, bronią mechaniczną długo i konsekwentnie rozwalają głowy nieumarłym (to jedyny sposób, aby się ich pozbyć). Zabawne, nieprawdaż?

Inaczej niż w dziesiątkach filmów poświęconych żywym trupom Jarmusch nie buduje napięcia za pomocą coraz bardziej wampirycznych, krwawych obrazów śmiertelnej zarazy wdzierającej się drzwiami i oknami do zagrożonych domostw. Tylko na metapytaniu: „jak to się wszystko skończy” – w sensie egzystencjalno-filozoficznym, oczywiście. Nawet aktorzy pozwalają sobie w trakcie trwania akcji na uszczypliwe komentarze pod adresem reżysera (o imieniu Jim), co właściwie robią w filmie sceny, których nie było w czytanym przez nich scenariuszu. To obrazuje sens tego przedsięwzięcia – nieoczekiwanie, zaskakująco zbliżonego do tego, co także wyraziła niedawno Jagoda Szelc w swoim debiucie „Wieża. Jasny dzień”.

Czytaj także: O co chodzi w sporze Netfliksa z festiwalem w Cannes?

Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Czytamy i oceniamy nowego Wiedźmina. A Sapkowski pióra nie odkłada. „Pisanie trwa nieprzerwanie”

Andrzej Sapkowski nie odkładał pióra i po dekadzie wydawniczego milczenia publikuje nową powieść o wiedźminie Geralcie. Zapowiada też, że „Rozdroże kruków” to nie jest jego ostatnie słowo.

Marcin Zwierzchowski
26.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną