Tegoroczny film „Hellboy” w reżyserii Neila Marshalla stawiał na wierność materiałowi źródłowemu, czyli komiksowi, więc paradoksalnie nie mógł się udać. Była to druga próba zdobycia przez tego bohatera serc widowni kinowej, po tym jak Guillermo del Toro w 2004 r. maskę tytułowego bohatera włożył na twarz Ronowi Perlmanowi, który powrócił jeszcze do tej roli cztery lata później w „Hellboyu: Złotej armii”.
– Del Toro był fanem komiksów, od początku miał wiele własnych pomysłów – porównuje podejście reżyserów Mike Mignola, twórca tytułowej postaci, w rozmowie z POLITYKĄ. – W przypadku ekranizacji z 2019 r. celem całej ekipy było po prostu przełożenie komiksów na język filmu. Efekt końcowy wciąż nie jest identyczny z oryginałem – jest choćby, według mnie, mroczniejszy – ale ściślej trzyma się stworzonej przeze mnie fabuły i mitologii.
Mignola uczestniczył w procesie powstawania obu filmów. U del Toro jako grafik koncepcyjny, pomagając stworzyć jego wizję świata. W filmie Marshalla współtworzył scenariusz, pilnując, by mimo zmian wciąż pozostał on wierny jego wersji opowieści. W teorii takie podejście winno dawać przewagę Marshallowi. Było jednak przeciwnie.
Historia o potworach
Wszystko przez to, że ekranizacje z oryginałów czerpią ich ekstrakt, a więc przycinają oryginał do filmowej formy, nie pozostawiając miejsca dla szczegółów. W przypadku Hellboya otrzymujemy więc barczystego pół człowieka, pół demona z charakterystycznymi spiłowanymi rogami i jeszcze bardziej charakterystyczną masywną kamienną prawą ręką. Oraz świat wampirów, wilkołaków, wiedźm, elfów i olbrzymów, a także zafascynowanych okultyzmem nazistów, z którymi Piekielny Chłopiec walczy. Walczy, mimo że to Hitler i spółka sprowadzili go na Ziemię pod koniec drugiej wojny światowej w desperackiej próbie zdobycia nadnaturalnej broni, która odwróciłaby losy konfliktu.