Szczodre deklaracje lokalnych miliarderów oraz międzynarodowy odzew sprawiły, że już kilka dni po pożarze katedry Notre Dame de Paris zagwarantowane kwoty przekraczały koszty odbudowy. Czyli lekko licząc 700 mln dol. Nie trzeba więc było martwić się o dopinanie budżetu, ale o to, jak się zabrać za spalony dach. Bo sprawa wcale nie jest oczywista.
Oliwy do ognia dolali politycy. Prezydent Emmanuel Macron powiedział, że „jest otwarty na współczesny gest”, a katedra powinna być „piękniejsza niż przed pożarem”, zaś premier Édouard Philippe zasugerował, że iglica, która powstanie w miejscu tej zawalonej, „powinna być dostosowana do wyzwań naszej ery”. I zapowiedział międzynarodowy konkurs na odbudowę świątyni. Zawrzało, a specjaliści i społeczeństwo rychło podzielili się na kilka grup optujących za różnymi rozwiązaniami.
Restauracja po francusku
Niewiele do powiedzenia ma Kościół, bo katedra jest własnością państwa oddaną do użytkowania klerowi. W tej sytuacji najgłośniej protestują rzecz jasna polityczni oponenci, wietrzący ugranie na sprawie paru punktów procentowych. „Nie dotykać Notre Dame” – przestrzegała na Twitterze Marine Le Pen. „Przestańmy szaleć. Musimy mieć absolutny szacunek dla francuskiego dziedzictwa” – solidarnie basował jej polityk prawicy Jordan Bardella. Oburzeni okazali się przede wszystkim tradycjonaliści. „Mnie niepokoi ogłoszony konkurs – wyznała szefowa Muzeum Architektury w Moskwie Jelizawieta Lichaczowa. – Kiedy mówimy o interwencji architektów, to chodzi już nie o restaurację, tylko o aktualizowanie spuścizny”. Jeszcze ostrzej wtórował jej Jorge Otero-Pailos z Uniwersytetu Columbia: „Jeśli uważacie, że ogień był zły, to poczekajcie na straty, jakie zada budowli iglica wybrana w konkursie”.