To nie jest film o Polsce, jakiego się spodziewacie i jaki chcielibyście zobaczyć. Scenariusz „Mowy ptaków” napisał Andrzej Żuławski. Widowisko zrealizowane przez jego syna Xawerego ma wiele cech wywrotowo-hermetycznego kina ojca. To szalone, dzikie, nasycone anarchią i autoironią odreagowanie rodzinnej paranoi z głupiejącą ojczyzną w tle. Tym lepiej się ten eksperyment ogląda i rozumie, im głębiej się zna perypetie rodu Żuławskich.
Czytaj także: Andrzej Żuławski, egzorcysta polskich kompleksów
My, widzowie, zupełnie się nie liczymy
Rolę boga-uzurpatora odgrywa w nim stary Żuławski. Wciela się w niego wyniosły, milczący Daniel Olbrychski. Samotnik zaszyty w swoim dworku w Wesołej, upozowany na mistrza i mędrca à la Tołstoj, duma w fotelu z karabinem w dłoni, wygłaszając credo: „Ważne jest ego, czyli ja, ty, ale nie oni”. W domyśle: publiczność, motłoch. My, widzowie, w tej rozgrywce prowadzonej przez genialnego, powszechnie nierozumianego artystę, pogardzającego niewykształconą tłuszczą, uważającego siebie za wzorzec inteligenta i odrzucenia w Sèvres, zupełnie się nie liczymy.
Znajduje to stosowny wyraz w pogmatwanej narracji, ciężkostrawnych monologach wygłaszanych m.in. przez błąkających się w zakładach psychiatrycznych jurodiwych. Ale zdarzają się też fantastycznie błyskotliwe bon moty, jak ten celnie określający sedno twórczości legendarnego Johna Forda: „tragedia klęski i osobliwa gloria w niej zawarta”, co można też odnieść do spuścizny samego Żuławskiego.