ŁUKASZ DZIATKIEWICZ: – Mamy coraz większy dostęp do filmów i seriali prawie z całego świata. Jak wybierasz, co obejrzeć?
PIOTR KLETOWSKI: – Generalnie wybieram klasykę, powiedzmy od lat 90. w dół, choć w większości świetnie ją znam. Albo kino modernistyczne lat 50., 60. i 70., czyli złoty okres właściwie dla wszystkich kinematografii, w tym polskiej. Mój ulubiony czas to przełom lat 60. i 70.: francuska nowa fala, amerykańskie kino brodatych dzieciaków (inaczej wściekłych byków lub swobodnych jeźdźców), a więc dzieła Scorsesego, Ashby’ego, Altmana, Friedkina czy Coppoli. Zaskakujące, że niby to wszystko widziałem, a jednak w pewnym sensie nie. Ostatnio wróciłem np. do „Na granicy” Tony’ego Richardsona z Jackiem Nicholsonem. Znam go oczywiście, ale stare filmy wychodzą odrestaurowane w 4K, więc lśnią nowym blaskiem. To kino, które mnie zachwyciło i jest ciągle świeże. Określam je mianem kina przedcyfrowego.
Czytaj także: Gra sił pomiędzy kinem i streamingiem
Ostatnio pozbyłeś się kolekcji taśm VHS.
Miałem ponad 10 tys. VHS-ów, w tym 1–2 tys. oryginałów. Serce mi pękało, ale technologia idzie naprzód. Większość tych dzieł mam na nośnikach cyfrowych albo są dostępne w sieci. Mój zbiór trafił w dobre ręce. Okazuje się, że są ludzie, którzy je zbierają. Niektórzy robią bardzo ciekawą rzecz: zgrywają ścieżki dźwiękowe z różnymi tłumaczeniami i wrzucają je do sieci. „Commando” ze Schwarzeneggerem można oglądać w tłumaczeniu Tomasza Knapika lub Jarosława Łukomskiego.
Zdarzają się koszmarki. Mam kopię kiepskiego filmu „Osaczony” z Bruce’em Willisem (2005).