Białostockie wydarzenia z 20 lipca postawiły pod ścianą uczestników debaty publicznej: albo sprzeciwiasz się agresji grup nacjonalistycznych wobec manifestujących, albo ją popierasz. Błyskawicznie zareagowały również środowiska muzyczne. Zaczęło się od wyświetlania w mediach społecznościowych symboli ruchu LGBT+, później pojawiły się deklaracje. Organizatorzy festiwalu Instytut napisali, że po przykrych wydarzeniach wspierają społeczność LGBT+. Twórcy innej imprezy, Revive, skonstatowali, że muzyka powinna być apolityczna, ponad podziałami. Ruszyła lawina opinii. Bo ponad podziałami – owszem, ale apolityczna muzyka nie była nigdy. Pokazuje to historia, gdziekolwiek by sięgnąć. Od korzeni jazzu, hip-hopu, techno i house, po scenę punkową. A co z imprezowym hedonizmem, obecnym chociażby na Love Parade? – padały pytania niedowiarków, którzy najwidoczniej zapomnieli, że genezą tego wydarzenia (zainicjowanego, jak przemiany w Polsce, w 1989 r.) również była polityczna manifestacja. Cała amerykańska scena taneczna, włącznie z nurtem disco, rosła dzięki zapleczu klubów wykluczonej w swoim czasie społeczności gejowskiej.
Solidarni bez słów
Polscy animatorzy i twórcy nie skończyli jednak na wspominkach, ale postawili na realne działania.
Po raz pierwszy, w kwietniu, temat wywołali organizatorzy krakowskiego festiwalu Unsound, który w tym roku odbędzie się po raz 17. Podczas oglądania wystawy stałej w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku wpadli na pomysł, żeby tegorocznym motywem była właśnie solidarność. Wizyta w kolebce Solidarności (tym razem tej pisanej od wielkiej litery) zaowocowała współpracą przy muzycznej części festiwalu Solidarity of Arts, który odbył się w sierpniu. Ale przede wszystkim nadzieją na odświeżenie samego słowa i idących za nim konotacji, w Polsce dość wytartych.