Na początek oddajmy głos historykom – wszak korzeni gościnności zazwyczaj poszukuje się w tradycji szlacheckiej. Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej” nie miał wątpliwości, że pochwalić się możemy pod tym względem wspaniałą przeszłością. „Kto wszedł tylko w progi domowe z szablą u pasa, tj. człek stanu rycerskiego, i cześć oddał gospodarzowi, miał prawo z nim zasiąść przy stole” – pisał nie bez dumy. I przypominał, że każdy zaproszony gość mógł swoich gości bez zapowiedzi przyprowadzić i „nie robiło to nieładu ani zagniewania gospodarza. Przeciwnie, wzmagała się ich wesołość i uradowanie”. Dziś o takich praktykach mówimy dosadnie „na krzywy ryj”, mając dla nich zdecydowanie mniej zrozumienia. No może z wyjątkiem młodzieży robiącej tzw. domówki pod nieobecność rodziców.
W literaturze znaleźć można sporo opisów pełnego atencji, a nawet szerokiego gestu przyjmowania mniej lub bardziej oczekiwanych gości. Jak choćby o podstolim brzeskim, niejakim Matuszewiczu, który nieoczekiwanych gości nie tylko z rozmachem przyjmował, ale na koniec obdarował nie byle jakimi prezentami, jednemu ofiarując konia, drugiemu – strzelbę francuską, a jeszcze innemu – sześć guzów rubinowych do kontusza. W „Życiu w Polsce w dawnych wiekach” Władysław Łoziński ów rytuał nawiedzania i otwartego przyjmowania tłumaczył m.in. fatalną infrastrukturą – dziś byśmy powiedzieli – turystyczną. Drogi były podłe, karczmy nieliczne, z kiepskimi usługami restauracyjno-hotelowymi. W tej sytuacji, gdy tylko zmierzch nadchodził, podróżującej szlachcie pozostawało jeno wypatrywanie najbliższego dworku.
Pozostało nam to w wielu przysłowiach pamiętanych lepiej („Gość w dom, Bóg w dom”, „Zastaw się, a postaw się”, „Czym chata bogata, tym rada”) lub słabiej („Brama na oścież otwarta przechodniom ogłasza, że gościnna i innych w gościnę zaprasza”).