Rok 2019 zapisze się w historii polskiej muzyki wejściem rapu na stadiony – na złość niechętnych mu salonów. Wspólny koncert Dawida Podsiadły i Taco Hemingwaya na warszawskim Narodowym dla 60 tys. widzów był ostatecznym dopełnieniem zmiany pokoleniowej na tym polu – to skala porównywalna jedynie z występem Perfectu na Stadionie Dziesięciolecia w 1987 r.
„Jestem głosem pokolenia, które nie ma nic do powiedzenia” – rapował swego czasu Taco Hemingway (prywatnie Filip Szcześniak, rocznik 1990), próbując odciąć się od przypisanej mu przez media roli sumienia generacji. Wskoczył w nią wraz z wrzuconym do sieci pod koniec 2014 r. debiutanckim albumem „Trójkąt warszawski” – portretem wielkomiejskich dwudziestolatków, snujących się weekendami po klubach w poszukiwaniu wielkiej miłości i tanich narkotyków. Taco ze swoim ironicznym dystansem i modnym wąsem był jak ilustracja do rodzących się wówczas dyskusji na temat umów śmieciowych i prekariatu. Ale jego głos, pięć lat temu na tle dość monotematycznej sceny ożywczy, bo odosobniony (choć wpisywał się w tradycję „inteligenckiego rapu”, któremu patronują tacy twórcy jak Fisz czy Łona), dzisiaj jest zaledwie częścią wielobarwnego chóru młodego rapowego pokolenia. Tu jest miejsce zarówno dla uliczników, zapatrzonych w ekrany monitorów introwertyków czy emocjonalnych ekshibicjonistów.
Trapowcy znad Wisły
Skąd ta różnorodność? Choć polski rap od zawsze był gatunkiem z założenia egalitarnym, przez lata dominował w nim niepisany osiedlowy kodeks, którego złamanie – np. poprzez romansowanie z popem, obnoszenie się sukcesem finansowym, a nawet pojawianie się w niektórych mediach – skazywało na środowiskowy ostracyzm czy przyklejanie twórcom łatki „hiphopolo”.