Esemes z propozycją pracy dla Olgi Tokarczuk zastał ją we Lwowie. Zapytała, kiedy ma przyjechać. Okazało się, że jak najszybciej, bo jest dużo do zrobienia. Tak się zaczęło. Kiedy zapytała Tokarczuk, dlaczego wybrała właśnie ją, okazało się, że miała taką intuicję. Poznały się pięć lat temu w Gdańsku na festiwalu Odnalezione w tłumaczeniu. Potem spotykały się kilkakrotnie, Iryna była też gościem na festiwalu Góry Literatury w Nowej Rudzie.
My spotykamy się z Iryną Wikyrczak w Warszawie. Nie było jej łatwo znaleźć czasu na rozmowę, a potem co chwila dzwonił telefon. Nic dziwnego. Siedziałyśmy w hotelu przy Belwederskiej, pojawiła się też przelotem Olga Tokarczuk, która za dwie godziny miała spotkanie w „Gazecie Wyborczej”, a następnego dnia – galę Paszportów POLITYKI. – Tu niedaleko, w parku Morskie Oko, mieszkałam w 2014 roku na stypendium Gaude Polonia – wspomina Wikyrczak. Dopiero wtedy zaczęła uczyć się polskiego.
Urodziła się w Zaleszczykach w Ukrainie Zachodniej. – Mówmy w Ukrainie, dobrze? – podkreśla. Zaleszczyki były słynną przed wojną polską uzdrowiskową miejscowością, do której jeździło się po słońce. Za Dniestrem była wtedy już Rumunia, teraz – Bukowina. To było miasteczko zamieszkane przed I wojną światową przede wszystkim przez społeczność żydowską. Śladów tej przeszłości i świadomości o niej jest ciągle niewiele. Kiedyś, idąc ulicą, Iryna uświadomiła sobie, że znany budynek w mieście to nie kotłownia, jak się o nim mówiło, tylko dawna synagoga.
Bohaterka jak z Tokarczuk
Jej rodzina nie ma polskich korzeni. W domu mówiło się po ukraińsku, w telewizji słyszało się rosyjski. Wydawało jej się, że nie miała kontaktu z językiem polskim. I dopiero w Polsce zrozumiała, że jej babcia używała polskich słów, tylko ona myślała przez lata, że to jakiś dialekt zachodnioukraiński.