Koniec świata słuchaczy Trójki następuje od paru lat, w odcinkach, wraz ze znikaniem z anteny kolejnych prowadzących. W ubiegłym tygodniu za wygraną dał Wojciech Mann. Panuje przekonanie, że dał się sprowokować. Od dawna uwierał obecne władze Polskiego Radia oraz osobiście nadzorującego je szefa Rady Mediów Narodowych Krzysztofa Czabańskiego, ale nie mieli odwagi wyrzucić Manna z pracy. Obecna prezes spółki Agnieszka Kamińska zdecydowała więc o tym, by nie przedłużyć umowy Annie Gacek, obecnej w Trójce niemal od 20 lat. Gacek była partnerką Manna w audycji „W tonacji Trójki”. – Rozumiem, że można pozbyć się kogoś, kto się nie sprawdził, zrobił coś niedopuszczalnego z zawodowego albo z moralnego punktu widzenia. Ale to nie jest przypadek Ani. Gdy więc ktoś zaczął robić porządki w moim ogródku bez mojej wiedzy, poczułem, że mam dość – mówi Mann.
Trwał na posterunku mimo gęstniejącej atmosfery w Trójce, zmienianej pod dyktando ludzi „dobrej zmiany”. – Przede wszystkim miałem poczucie obowiązku wobec słuchaczy. Wśród maili, które dostawałem, większość była zwieńczona oczekiwaniem, żebym wciąż do nich mruczał – mówi. Mrucząc, Mann nie omieszkał od czasu do czasu z właściwą sobie inteligentną złośliwością wbijać szpilek obecnej władzy, a także jej funkcjonariuszom oddelegowanym do robienia partyjnej propagandy na antenie. Słuchacze reagowali z entuzjazmem, gdy jednym zdaniem („niektórzy potrafią robić wywiady sami ze sobą”) sprawił, że z jego piątkowego porannego pasma zniknął redaktor naczelny „Do Rzeczy” Paweł Lisicki prowadzący rozmowy polityczne. Przeniósł się na inne dni. – Nie wiem, czy po tym, co powiedziałem, poczuł się niechciany. Nie podejrzewam go o taką wrażliwość – kwituje Mann.