Nieszczęścia dziejowe zawsze spadają na nas znienacka – jak cegła na głowę. Do cegły jeszcze wrócę. Na razie przypominam sobie jak przez mgłę swoje dawne lęki, te największe: przed rakiem i wojną. Myślałam, że dopóki człowiek jest zdrowy i nie strzelają na ulicy, z każdej sytuacji znajdzie się wyjście. Tymczasem nagle rzuciło nas w sam środek upiornej dystopii z wirusem za konsoletą i zrobiło się nierealnie. Pływamy w szarym kisielu, poddawani elektrowstrząsom korona-newsów z Polski i świata, i nikt już nie pamięta, kiedy to się zaczęło.
Na przygnębionych kwarantanników i izolujących się patrzą ze zrozumiałą niechęcią zmuszeni pracować poza domem: sprzedawczynie, kurierzy, listonosze, budowlańcy. Na granicy szaleństwa balansują nauczyciele, rodzice i uczniowie. Lekarze i pielęgniarki idą na wojnę z wirusem, jak szło się do powstania styczniowego: „w bój bez broni”. Rosną obawy, że „tarcza antykryzysowa” okaże się tak samo nieskuteczna, jak program 500+, który miał zwiększyć dzietność, czy zakaz handlu w niedzielę, który miał wzmocnić małe sklepy.
Czasy „sprzed”, w rzeczywistości odległe zaledwie o kilka tygodni, mentalnie odsunęły się w daleką przeszłość. Przestajemy wierzyć, że kiedyś wychodziło się z domu wedle potrzeby, bez masek i szacowania dystansu od człowieka do człowieka. Przybliżyła się do nas za to przeszłość naprawdę odległa – ta, która była udziałem naszych (pra)babć i (pra)dziadków. W rosyjskim portalu Colta, w tekście „Pamięci, zamilcz”, pisała o tym niedawno Polina Aronson. Autorka zwizualizowała długą pamięć Europy Wschodniej w postaci nieśmiertelnej „staruszki z Odessy”, która pamięta wszystkie tutejsze nieszczęścia: rewolucje, wojny, represje i przesiedlenia. Staruszka ta, odporna na psychoterapię jak wirus na penicylinę, budzi się w nas w czasie kryzysów i sączy do ucha: „Ratuj się, póki możesz”.