Co drugi rząd w sali widowiskowej zapełniony widzami. Twórcy na czerwonym dywanie w obowiązkowych gumowych rękawiczkach i rozproszone grupki gapiów zachowujące dystans. Wszyscy w maseczkach ze szczelnie zasłoniętymi nosami i ustami. Do tego dziennikarze, gwiazdy, ludzie z branży przyjeżdżający z całego świata i poddawani obowiązkowej kwarantannie, co oznaczałoby konieczność stawienia się np. w Wenecji dwa tygodnie przed inauguracją festiwalu. Oczywiście zakładając, że samoloty do tego czasu będą już latać i zostaną otwarte granice.
Tylko ile osób odważy się przylecieć do Wenecji – niedawnego epicentrum zarazy, która pochłonęła tysiące ofiar? I co publiczność miałaby oglądać, skoro wiele oczekiwanych produkcji, nierzadko szykowanych z myślą o konkretnych festiwalach, nie zostało ukończonych, gdyż z powodu wirusa cały przemysł kinowy, łącznie z Hollywood, został brutalnie zatrzymany?
Czytaj też: Teraz kręci się koronafilmy
Cannes i Wenecja nie chcą się poddać
Jak w erze pandemii ma wyglądać życie festiwalowe? Odpowiedzi na to pytanie nie zna nikt, tym bardziej że sytuacja jest bardzo dynamiczna. Wiele, jeśli nie większość wakacyjnych imprez zostało odwołanych lub są przeniesione na przyszły rok, np. Karlowe Wary, Saloniki, Locarno. Jednak te największe, rywalizujące ze sobą o prestiż, sławę i pieniądze, wciąż nie chcą się poddać.
Cannes już dwukrotnie przesuwało termin (rezygnując przy tym z sekcji dodatkowych „Quinzaine des Realisateurs” oraz „Semaine de la Critique”).