Pierwsze spotkanie Polski z muzyką jamajską było dziwne. Juliusz Loranc, młody kierownik muzyczny nowej dziewczęcej grupy Alibabki, dostał singla „Jamaica Ska”, wysłanego na Wystawę Światową w Nowym Jorku w 1964 r. (by rozsławiał imię niepodległej od dwóch lat wyspy). W Polsce piosenka Byrona Lee&The Dragonaires była nieznana, nurt ska – na Jamajce prekursor reggae, żwawy, z mocnym akcentem przesuniętym na „dwa” i „cztery” – wydawał się egzotyką. Ale na tyle interesującą, by Loranc poświęcił mu chwilę i dokonał adaptacji, a później dorzucił kilka kolejnych utworów w podobnym stylu. Wokalistki z Alibabek, śpiewające harcerki, dla których rzecz była studyjnym debiutem, nie bardzo wiedziały, co śpiewają, bo usłyszały w studiu tylko fortepianowy akompaniament. Dopiero później swoje partie dograł słynny zespół Tajfuny. Firma Veriton z kolei nie bardzo wiedziała, co wypuszcza na rynek – opublikowaną w 1965 r. „czwórkę” zatytułowaną „W rytmach Jamajca Ska” zdobi więc zdjęcie Marka Karewicza przedstawiające bluesmana Howlin’ Wolfa, ówczesną gwiazdę Jazz Jamboree. Bez związku z zawartością muzyczną. Publiczność też nie do końca wiedziała, co z tym zrobić, bo całość przeszła w swoim czasie bez echa. Za to 50 lat później działo się.
Legenda pierwszej płyty Alibabek – które przez lata miały festiwalowe przeboje („Kwiat jednej nocy”), brały udział w nagraniach innych wykonawców (Niemen, Wodecki, Skaldowie) i śpiewały w filmach („Człowiek z marmuru”, seria o „Bolku i Lolku”) – żyła w rosnącym środowisku polskiego reggae. A gdy zbliżało się 50-lecie płyty, jednemu z krajowych promotorów reggae Januszowi „Yasmanowi” Kuszowi zapaliło się światełko.