To miał być przede wszystkim triumf kina: pierwsza spośród największych światowych imprez filmowych, która odbyła się po lockdownie. I choć nie wyglądała jak zawsze – korespondenci donosili o pustawych ulicach i braku tłumów czekających na gwiazdy (wielu gości, zwłaszcza spoza Europy, nie mogło przylecieć na Lido), a i finałowa ceremonia miała skromniejszą oprawę, to weneckie biennale mogło podnieść na duchu i dać nadzieję, że kino przetrwa najtrudniejszy moment w dziejach.
„Udało się” – mówił Roberto Cicutto, który w tym roku objął funkcję dyrektora festiwalu. „Jesteśmy szczęśliwi, bo udowodniliśmy, że zachowując wszelkie środki ostrożności, mogliśmy zorganizować 77. festiwal w Wenecji”. Dziękował gościom, dziennikarzom i publiczności za to, że byli współtwórcami tego sukcesu. „Bez waszego poczucia odpowiedzialności nasze wysiłki byłyby próżne” – mówił.
Złoty Lew dla „Nomadland”
W tej niezwykłej sytuacji, gdy wielu twórców i wiele kin walczy o przetrwanie, Złoty Lew dla „Nomadland”, historii kobiety, która po finansowym kryzysie postanawia żyć w wiecznej podróży po amerykańskich bezdrożach, jest nagrodą symboliczną. Nie tylko dlatego, że jest diagnozą współczesnego społeczeństwa (Frances McDormand i Davidowi Strathairnowi towarzyszą na ekranie prawdziwi współcześni nomadzi mieszkający w vanach i przyczepach kempingowych). Także dlatego, że reżyserka Chloé Zhao przerzuca pomost między kinem artystycznym i komercyjnym: z Wenecji wyjeżdża – metaforycznie, nie była bowiem obecna na festiwalu – ze Złotym Lwem, a jednocześnie kończy prace nad superbohaterskim widowiskiem „Eternals” dla Disneya.