Nadchodzi dzień i stajemy wobec pytania
jak znaleźć światło w tym mroku, nieskończonym?
Pokonać morze, gdy ciężar straty powala na kolana.
Byliśmy w brzuchu lewiatana.
Już wiemy, że święty spokój to co innego niż pokój,
że nie wystarczy wiara, że wiemy, co to sprawiedliwość,
żeby sprawiedliwości stała się zadość.
Ale niespodziewanie niebo robi się blade.
Dotrwaliśmy świtu. Jednak dajemy radę.
Jednak widzimy, że nasz naród nie został złamany,
a jest jedynie nieukończony.
Dziedziczymy kraj i historię kraju,
w którym chuda jak patyk wnuczka niewolników
wychowana przez samotną matkę
może wierzyć, że zostanie prezydentem
– a w końcu, tak, przemawia do niego.
No tak, nie jesteśmy bez skazy, daleko nam do tego,
ale też nie próbujemy budować perfekcyjnej rzeczy.
Budujemy rzecz pospolitą, próbujemy wykuwać ją tak,
By zmieścić w niej wszystkie kultury i kolory,
ludzkie cechy i wybory.
Więc nie patrzymy na przeszkody między nami,
a na te, które przed nami się piętrzą.
Przekraczamy podziały,
bo wiemy: aby ruszyć naprzód,
musimy odrzucić cały
balast sporów.
Składamy broń i rozkładamy ramiona.
Dla nikogo nie chcemy krzywdy, dla każdego harmonii.
Choć tyle możemy przysiąc przed światem:
Że w żalu – wzrastaliśmy;
Że targani bólem – nie traciliśmy nadziei;
Że przemęczeni – nie przestaliśmy próbować.
Że będziemy na zawsze związani razem, zwycięscy
nie dlatego, że nigdy więcej nie poznamy klęski,
ale dlatego, że nigdy więcej nie posiejemy podziałów.
W jednym z rozdziałów
Pisma przeczytamy, jak każdy będzie mógł usiąść
pod swoją winoroślą i swoim drzewem figowym nie niepokojony.