Zaczęło się od telefonu, który zadzwonił 9 lutego 2017 r. w wydziale do spraw strat wojennych w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Tajemniczy informator doniósł, że jeden człowiek – okazało się później, że rolnik, a zarazem kolekcjoner z Lubuskiego – w ostatnich latach sprzedał do wielu polskich muzeów ogromną liczbę eksponatów. Nierzadko bardzo cennych dzieł sztuki. Pytany o źródło ich pochodzenia, podawał, że skupował je syn mający firmę remontową i zlecenia w kościołach na terenie Niemiec. A tymczasem – mówił informator – możliwe, że pochodzą one z grabieży wojennych na terenie Austrii i Niemiec, dokonanych przez Armię Czerwoną. Podał przykład. Jeden z obiektów ma oznaczenie kolekcji rodu von Harrach – w bazie wiedeńskiej Criminal Intelligence Service zarejestrowany był jako utracony. Informator podpowiadał też, że w sprzedaż tych dzieł mogą być zaangażowane rosyjskojęzyczne grupy przestępcze, więc sprawa może mieć charakter międzynarodowy.
Dziwne transakcje
Informacje pochodziły z wiarygodnego źródła – jak zaznaczyła Katarzyna Zielińska, historyczka sztuki z wydziału do spraw strat wojennych, składając zawiadomienie do prokuratury – bo od człowieka, który już wcześniej współpracował z wydziałem. I dotąd się potwierdzały. Dlatego od razu zleciła kwerendę po muzeach. Nie ma bowiem centralnej ewidencji obiektów muzealnych, a każde muzeum prowadzi własną politykę zakupową. Okazało się, że sprzedawała cała rodzina – jak nie ojciec, to syn lub córka.
Zdaniem Katarzyny Zielińskiej wszystko wyglądało dziwnie. Choćby to, że członkowie rodziny oferowali dzieła sztuki, wysyłając tylko ich fotografie. A gdy zakup dochodził do skutku, osobiście przywozili je do muzeum, choć zwykle praktyka jest taka, że transportem dzieł sztuki zajmują się firmy specjalizujące się w przewozie cennych zabytków.