Spełniło się chińskie przekleństwo – żyjemy w „ciekawych” czasach. Nie na tyle jeszcze „ciekawych”, żeby zazdrościć umarłym, ale nie będę ukrywała: zdarza mi się pomyśleć o bliskich zmarłych, że to dobrze, że nie muszą na to wszystko patrzeć. Choćby na sierpniowy spektakl okrucieństwa w Usnarzu Górnym, współreżyserowany przez autokratów z Białorusi i Polski.
Czasy są takie, że zamiast dobrej powieści obyczajowej czytam do poduszki „LTI” Victora Klemperera. Zasuszona w „notatniku filologa” mądrość znowu nabiera ciała i rumieńców – jak róża jerychońska, kiedy zanurzyć ją w wodzie. Klemperer – zasymilowany niemiecki Żyd z Drezna, profesor romanistyki – relacjonuje tu swoje studia nad szeroko pojętym językiem nazistowskiej propagandy. Badania nad tą egzotyczną dziedziną prowadził w kraju opanowanym przez wyznawców Hitlera, naznaczony żółtą gwiazdą, prześladowany i poniewierany. Przeżył dzięki heroicznej postawie swojej „aryjskiej” żony, która nie opuściła go w nieszczęściu.
Lingua Tertii Imperii (LTI) oznacza Język Trzeciej Rzeszy. Książka błyskotliwie analizuje mechanizmy propagandy totalnej, ale nie brak w niej też ironii w stosunku do organizatorów tej fabryki nienawiści. Za motto posłużyły słowa żydowskiego filozofa Franza Rosenzweiga: „Mowa to więcej niż krew”. Jak refren powraca zdanie: „Język składa słowa i myśli za nas”. Dlatego właśnie – żeby język mógł działać – nazizm jasno wyłożył swoje cele już w 1925 r. w „Mein Kampf”, bestsellerze, który rozszedł się w milionach egzemplarzy. Nikt z myślących „po inteligencku” nie brał go na serio, dopóki oczadziały „suweren” nie zaczął wcielać pomysłów swego führera w życie.