Stare tytuły rzadko wyświetlane są na dużych ekranach. Jeśli już, to w ramach wyjątku. Powrót po 22 latach do regularnej dystrybucji „Spragnionych miłości” może dziwić, ale tylko tych, którzy tego filmu jeszcze nie widzieli. To ścisła światowa czołówka. Klasyka. Wkrótce po canneńskiej premierze dzieło Wong Kar-Waia szybko zyskało ogromną popularność, a także status najwybitniejszego romansu wszech czasów. Nie tylko w Azji. Ważne jest też to, że obejrzawszy go raz, chce się natychmiast do tego filmu wracać. Wielokrotnie.
„Spragnieni miłości”. Film bez scenariusza
Porusza on bardzo delikatne struny, tak czułe, że można odnieść wrażenie, że wszystko ma tu swoje ukryte, dodatkowe znaczenie. Klimat tajemniczości, nostalgii tworzą przelotne spojrzenia, dotyk dłoni, kolory sukienek, cienie, nie mówiąc o słynnym walcu i ustawieniach kamery sugerujących spojrzenie dziecka, do którego docierają jedynie strzępy słów czy fragmenty sytuacji odgrywanych przez dorosłych.
Początkowo nie było jasne, czym „Spragnieni miłości” w ogóle mają być. Reżyser nie miał żadnego scenariusza. Przez 15 miesięcy aktorzy Maggie Cheung i Tony Leung improwizowali na planie, dowiadując się w ostatniej chwili, jakie są intencje reżysera, które często były potem zmieniane. Na dwa dni przed pierwszym oficjalnym pokazem film zawierał kluczową z punktu widzenia dramaturgii scenę seksu między parą bohaterów, dopowiadającą ich związek. Ale w finałowej wersji jej nie ma.
Film miał być powrotem do czasów dzieciństwa Wong Kar-Waia spędzonego w Hongkongu wśród emigrantów z Szanghaju (tam się urodził), drobiazgowo odtwarzać zapamiętane przez niego szczegóły i przedstawiać całą dekadę lat 60.