Na poziomie czysto muzycznym Konkurs Piosenki Eurowizji wywołuje w tym roku emocje mniejsze niż zwykle. Zwycięzców dość łatwo przewidzieć. Bukmacherzy dają 42-proc. szanse na wygraną ukraińskiemu Kalush Orchestra i jest to przewaga przygniatająca (zeszłorocznych zwycięzców z Måneskin fachowcy typowali z 26-proc. pewnością). Za to emocji politycznych nie brakuje. Ukraińscy reprezentanci weszli do konkursu z drugiego miejsca krajowych eliminacji, po rezygnacji Aliny Pasz, której zarzucano nielegalne przekraczanie granicy okupowanego Krymu. Niedługo później Europejska Unia Nadawców wykluczyła z imprezy Rosjan – jako agresorów w rozpoczętej w lutym wojnie, która dla Ukrainy jest tylko kontynuacją aneksji Krymu.
Rywalizacja podczas Eurowizji już dawno nabrała dla Ukraińców znaczenia symbolicznego: Rusłana, zwyciężczyni konkursu z 2004 r., kilka miesięcy później mocno zaangażowała się w pomarańczową rewolucję. Drugie ukraińskie zwycięstwo w roku 2016 – już po inwazji na Krym – z piosenką „1944” Jamali o masowych deportacjach Tatarów krymskich za czasów Stalina odbierano jako komentarz do imperialnej polityki Moskwy. Aleksiej Puszkow, wtedy deputowany rosyjskiej Dumy, dziś reżyser rządowej polityki informacyjnej, komentował, że „Eurowizja zmieniła się w pole bitwy politycznej”. Co powie w tym roku? Przecież sam konkurs, wymyślony jako platforma porozumienia i współpracy krajów powojennej Europy, zawsze był mocno naznaczony rywalizacją pozamuzyczną, a pełne naturalnej sympatii lub animozji głosy widzów próbuje się równoważyć punktacją jurorów. Kultura popularna, choć w głębi pokojowa, od dekad budowana jest na emocjach i skojarzeniach wojennych.
Dzieci wojny
Jeśli Eurowizja miała wychować nowych mieszkańców kontynentu, to trafiła w idealny moment.