Purura dla pań, agażant dla panów
Purura dla pań, agażant dla panów. Piękna wystawa rzeczy wypartych
Szkolną edukację zaczynałem od pisania piórem maczanym w kałamarzu, a największym powodem do dumy był bogaty zestaw stalówek (najwyżej cenione były tzw. krzyżaki). Mój wuj nosił jeszcze – co nikogo nie dziwiło – zegarek na dewizce, a ojciec zawsze w niedzielny poranek zakładał bonżurkę. Ciocia – palaczka – nie rozstawała się z cygarniczką, a mama, która pali do dziś, sumiennie każdą paczkę papierosów nadal przepakowuje do papierośnicy. Po rodzinnych niedzielnych obiadach grywaliśmy zawsze w loteryjkę, z pięknymi bakelitowymi „beczułkami”. Takie – egzotyczne z dzisiejszego punktu widzenia – obrazki sprzed kilkudziesięciu lat mógłbym mnożyć.
Warszawską wystawę warto przejść dwukrotnie. Po raz pierwszy – oglądając uważnie eksponaty, po raz drugi – dyskretnie przyglądając się zwiedzającym. Dla młodszych to jedna wielka bajka o żelaznym wilku, ciąg zadziwień i odkryć, czasami niedowierzania. Dla starszych – często sentymentalna podróż do czasów dzieciństwa, gdy wiele z wystawianych obiektów było jeszcze, jeśli nie w powszechnym, to przynajmniej w endemicznym użytku. Ale jedni i drudzy reagują wyjątkowo spontanicznie. Nie pamiętam ekspozycji, która budziłaby tyle i tak żywych reakcji. W sumie można więc potraktować wystawę „Stan rzeczy” jako wielki rodzinny quiz (zgadnij, co to jest?) lub wspominki z dzieciństwa. Ale też jako okazję do refleksji na temat właściwości cywilizacyjnych przemian.
Niezauważalnie przeszliśmy od celebrowania życia do jego użytkowania. Wystawa dobitnie, a niekiedy boleśnie to uzmysławia. Kiedyś musieliśmy pamiętać, by codziennie nakręcić tradycyjny zegarek. Pióro wieczne należało regularnie wypełniać atramentem. Rytuał odsłuchu winylowych płyt – wyjąć z okładki, potem z celofanowej koszulki, ostrożnie przetrzeć z kurzu, przeczyścić igłę, położyć płytę i delikatnie umieścić na niej ramię z adapterem – teraz zwykle zastępuje kilka szybkich kliknięć w ekran smartfona.