Kiedy przychodzi Rosja
Kiedy przychodzi Rosja... „Chołod”, nowa powieść Szczepana Twardocha
„Chołod” zaczyna się tak sobie. Bo oto Szczepan Twardoch, jak onegdaj w artykule w „Gazecie Wyborczej”, rusza na Spitsbergen „z telefonem satelitarnym, karabinem i piętnastoletnim synem”. Nie, w powieści rusza bez syna, ale z telefonem i karabinem. Bohater poczuł pewnego dnia, że musi uciec, bo ma dość – ach, jakby się chciało uciec na Spitsbergen, pomyśli sobie zgnębiony czytelnik, który nigdzie uciec aktualnie nie może. „Chołod” zaczyna się tak, jakby bohaterem tej powieści marynistycznej był pisarz śląski Szczepan Twardoch, który wypływa na wody Północy. O żeglowaniu wie dużo, więc od pierwszych stron poznajemy nazwę każdej śrubki w jachcie i trochę strach, że polegniemy przygnieceni tą wiedzą. Zwłaszcza że ten początek wydaje się dalszą częścią kampanii promocyjnej, która miała miejsce w sierpniu, kiedy razem z „Gazetą Wyborczą” Twardoch wyruszył na Spitsbergen, a czytelnicy mogli śledzić postępy jego wyprawy na mapie na żywo.
Internet prześmiewczo zareagował wtedy na nieznośnie poważny ton promocyjnego opisu, który brzmiał, jak gdyby Twardoch co najmniej płynął odkryć nowy ląd. Powstała nawet „pasta” przeklejana w mediach społecznościowych, będąca parodią stylu Twardocha: „Szczepan patrzy na pingwiny spojrzeniem Szczepana, tym zwykłym spojrzeniem Szczepana, jakby nic się nie zmieniło, jakby nie mierzyły do niego z gładkolufowych mossbergów 500, które to strzelby stary Mossberg opatentował i pokazał synom dziedziczącym jego fabrykę już w 1987 roku i które nie wiedzieć jakim cudem znalazły się tutaj, w Horsundzie, w skrzydłach pingwinów, szturmujących polską stację badawczą”. Pytanie, czy agresywna promocja autora rzeczywiście służy książce? Reakcje na „wyprawę” pokazały, że tak szeroko zakrojona kampania reklamowa budzi nieufność i zniechęca, bo powieść to nie nowy model gładkolufowego mossberga.