Krew i drzazgi
„Pinokio”, krew i drzazgi. Dlaczego film Del Toro jest tak bardzo aktualny?
Słowo „pinokio” stało się obelgą, synonimem notorycznego łgarza i oszusta. Rosnący nos to oczywisty synonim kłamstwa, tak chętnie wykorzystywany zwłaszcza w politycznej satyrze. Drewniany pajacyk z książki Carla Collodiego został sprowadzony do banalnego symbolu, przemielony i strawiony przez popkulturę, a w najlepszym razie kojarzy się z wesołym chłopczykiem w bawarskich spodenkach z disnejowskiej animacji. Polscy czytelnicy mogą mieć w pamięci również piękne ilustracje Jana Marcina Szancera, choć wielu wspomina lekturę książki jako doświadczenie traumatyczne: niestety, spora część rodzimych przekładów nie oddaje sprawiedliwości prozie Collodiego.
Tymczasem w historii literatury dziecięcej nie ma bohatera – być może wyjąwszy ikoniczne postaci z baśni braci Grimm – który doczekałby się większej liczby interpretacji i analiz, nie mówiąc o pastiszach czy parodiach. „Pinokio” ma siłę biblijnej metafory, w której historia syna marnotrawnego splata się z przypowieścią o winie i odkupieniu grzechów. „To jest historia ciągłego odradzania się i ciągłego upadku” – mówił w wywiadzie dla radiowej Dwójki Jarosław Mikołajewski, który również tłumaczył powieść na polski.
Film Guillerma Del Toro i Marka Gustafsona, specjalisty od animacji poklatkowej, dostępny od niedawna w ofercie Netflixa, choć chwilami odbiega daleko od fabuły powieści, przywraca jej pierwotne znaczenia i sens. Zachowując najważniejsze elementy książki, meksykański reżyser opowiedział historię drewnianego chłopca po swojemu, z pełnym spektrum emocji, a jednocześnie – podobnie jak robił to Collodi – nie unikając chrześcijańskiej symboliki oraz historycznych, politycznych i społecznych aluzji. „Pinokio” może bywał już równie wzruszający, ale nigdy nie był tak bardzo aktualny.