Zanim jeszcze Roger Waters przemówił w lutym tego roku w imieniu putinowskiej Rosji na szczycie ONZ, zdążył wygłosić inne kuriozalne oświadczenie. Oznajmił mianowicie na łamach brytyjskiej prasy, że nagrał od nowa „The Dark Side of the Moon”. I jeszcze w tym roku tę swoją autorską wersję dawnej płyty opublikuje. Dlaczego? Bo jego byli koledzy z zespołu Pink Floyd to żadni artyści, a już na pewno nie twórcy. I wreszcie czas przestać myśleć kategoriami pracy zbiorowej – „Ciemna strona Księżyca”, jeden z najsłynniejszych albumów wszech czasów, to jego dzieło.
Jak się więc okazuje, opublikowana na początku marca 1973 r. płyta Pink Floyd to – jak na swój monumentalny status w historii rocka – opowieść całkiem żywa. Zresztą sprzedaje się nieprzerwanie: po słynnych 741 tygodniach spędzonych przez kilkanaście lat na amerykańskiej liście bestsellerów wraca na nią – i na inne listy przebojów – regularnie. W zwykłych tygodniach sprzedaje się w tysiącach egzemplarzy, ale gdy przychodzą specjalne wydania, remasteringi i wznowienia na nowych nośnikach – setkach tysięcy lub milionach. W Polsce, gdy publikujemy ten tekst, jest na 40. pozycji listy bestsellerów w wydaniach fizycznych i na 11. pozycji na liście najlepiej sprzedających się płyt winylowych. A w roku 50. urodzin albumu będą kolejne powody, żeby ją sobie przypomnieć.
Tylko czy wspominać będziemy album Watersa, czy jednak płytę zespołu? Proces powstawania płyty – między majem 1972 a lutym 1973 r.