Wszystko naraz
Oscary: kto wygra, a kto powinien. Jakie ma szanse Skolimowski? Typy „Polityki”
Media donoszą, że powoli, acz nieuchronnie Oscary zaczynają odzwierciedlać to, co najlepsze w kinie światowym. A nie tylko honorują najbardziej imponujące osiągnięcia amerykańskiego przemysłu rozrywkowego i jego akolitów. Przez ostatnie pół wieku kino zagraniczne (nieamerykańskie) było przez członków Akademii marginalizowane i spychane do getta niezbyt sprawiedliwej kategorii „film nieanglojęzyczny”, przemianowanej niedawno na „film międzynarodowy”.
Historia Oscarów pisana na nowo
Na skutek nacisków, skandali obyczajowych, sprawczości takich ruchów, jak #MeToo, Black Lives Matter czy #OscarsSoWhite, szalenie konserwatywne środowisko przyznające nagrody znacznie powiększyło swój skład, dążąc do parytetu płci, większej różnorodności etnicznej, językowej, zawodowej, wiekowej itd. Dziś nie jest to już wąskie grono z przewagą starszych panów o białym kolorze skóry mieszkających w Kalifornii, tylko tłum ponad 10 tys. osób rozrzuconych po całym świecie i często wcale niewładających biegle angielskim. Wedle najświeższych danych 20 proc. członków Akademii żyje poza Stanami, co przekłada się na gust oraz odmienne preferencje wybierających w demokratycznym głosowaniu najciekawsze osiągnięcia danego sezonu.
Przyglądając się historii Oscarów, wyjątków i odstępstw znajdziemy wiele. W latach 60. na przykład poważnie doceniano twórców europejskich, i to niekoniecznie w przypisanej im kategorii. Podobnie było w latach 90. Warto przypomnieć, że na tej fali skorzystał też Kieślowski, uzyskując aż trzy nominacje za „Czerwony”. Jednak prawdziwy przełom nastąpił dopiero trzy lata temu, gdy Oscara za najlepszy film otrzymał koreański „Parasite” – pierwsza zrealizowana w „obcym” języku, niehollywoodzka produkcja, której udało się najważniejszą kategorię wygrać (dwie dekady wcześniej niewiele brakowało, by dokonał tego chiński „Przyczajony tygrys, ukryty smok”).