Nawet zdobywając Złotą Palmę za „Taksówkarza”, Martin Scorsese nie miał tak gorącego przyjęcia, ale jego nowa produkcja żadnych nagród w Cannes nie otrzyma. O tym, że „Killers of the Flower Moon” będzie wyświetlane poza konkursem, zdecydował sam reżyser, powodów jednak nie ujawnił. Film sfinansowała platforma streamingowa Apple TV+, wiadomo jednak, że pod koniec roku wejdzie też do kin. Duży ekran to właściwy format dla tego gwiazdorskiego przedsięwzięcia, w którym spotykają się dwie legendy: Robert De Niro oraz Leonardo DiCaprio.
Martin Scorsese bierze oddech
Tempo zaskoczy niejednego fana twórczości autora „Wilka z Wall Street”. Lepiej nie spodziewać się lawiny dynamicznie montowanych scen. Scorsese wraca do klasycznego stylu, spowalnia narrację, pozwalając sobie na głębszy oddech, stosuje długie panoramy przedstawiające m.in. obyczaje i rytuały Indian, warunki, w jakich żyją, relacje, jakie ich łączą z białymi mieszkańcami. Niektóre ujęcia przypominają westerny z lat 50., inne – kadry z kina niemego. Jednak w miarę upływu czasu perspektywa mocno się zawęża, aby w finale skończyć na bliskich planach śledzących napięte twarze trzech protagonistów – tragicznego tria morderczej, rodzinnej sagi.
„Killers of the Flower Moon” trzyma się ściśle faktów opisanych wcześniej przez Davida Granna, amerykańskiego reportażystę i pisarza w książce „Czas krwawego księżyca” (w Polsce wydało ją niedawno W.A.B. w serii „Terra incognita”). Pod koniec XIX w. Osagowie zostali wysiedleni ze stanu Kansas do nieprzyjaznego miejsca przypominającego błotnistą pustynię w Oklahomie. Wegetacja w rezerwacie okazała się błogosławieństwem, odkąd na tym terenie wykryto największe złoża ropy naftowej w Stanach. Firmy zamierzające eksploatować czarne złoto miały obowiązek dzierżawić ziemię od Indian i płacić tantiemy od zysków. W krótkim czasie Osagowie stali się bogaci. Opływali w dobra, które znajdowały się poza zasięgiem przeciętnego Amerykanina. Stać ich było na biżuterię, luksusowe samochody, posiadali wystawne domy obsługiwane przez białą służbę, hodowali olbrzymie stada krów. Na początku lat 20. XX w. byli uważani za najbogatszych ludzi na świecie.
Szczęśliwy los Osagów szybko obrócił się przeciwko nim. Do Oklahomy zaczęły ściągać tłumy kryminalistów oraz łowcy okazji. Najlepszym biznesem, by z dnia na dzień wejść w posiadanie bajecznej fortuny, było stanie się członkiem indiańskiej wspólnoty. Poślubienie czystej krwi Indianki. Za najlepszą partię uważało się pannę młodą nieposiadającą wielu krewnych – to tylko niepotrzebnie komplikowało kwestie formalno-spadkowe. Ale i na to znalazły się sposoby. Na dzikim zachodzie, gdzie życie czerwonoskórego liczyło się tyle co życie psa, zabijanie młodych Osagów to przecież nic nadzwyczajnego.
Czytaj też: Indianie, wyrzut sumienia Ameryki
Diaboliczna rola De Niro
DiCaprio gra jednego z takich przybyszów, leniwego hazardzistę kochającego nade wszystko pieniądze i wygody. Po odbyciu służby wojskowej zatrudnia się jako kierowca i za namową swego wuja, każącego się nazywać królem, poznaje jedną z milionerek, której bliscy zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach. Ciało jej siostry z kulą między oczami zostaje wyłowione z rzeki. Kolejna siostra ginie w zamachu bombowym. Postać, w którą wciela się DiCaprio, chyba nie od razu pojmuje rolę, jaką mu wyznaczył wuj, lokalny polityk i mason, uznawany przez Indian za sprzymierzeńca Osagów. Ten pod przykrywką działalności dobroczynnej, budowania szkół i szpitali za pomocą spisków i skrytobójczych mordów realizuje swój makabryczny plan – niewiele się różniący od praktyki stosowanej przez amerykańskich pionierów. Władza i bogactwo za cenę ludobójstwa.
36-lenia Lily Gladstone, reprezentantka rdzennej mniejszości, która gra członkinię plemienia Osagów wychodzącą za mąż za siostrzeńca najbardziej wpływowego białego, stosującego bez skrupułów mafijne metody (jedna z najbardziej diabolicznych ról Roberta De Niro), zwróciła uwagę na konferencji prasowej, że Osagowie byli do tego stopnia naiwni, że uczestniczyli w pogrzebie swego oprawcy, zaprzeczając jego udziałowi w brutalnych morderstwach. Zaś De Niro, nie wymieniając z nazwiska Trumpa, porównał go do granej przez siebie postaci. Ślepa lojalność wobec „złych” ludzi to czyste szaleństwo – ostrzegał. DiCaprio chwalił umiejętność reżysera do portretowania na ekranie tego rodzaju moralnie niejednoznacznych ludzi. „Co Marty robi tak niewiarygodnie dobrze, to jest w stanie dopatrzyć się człowieczeństwa nawet w najbardziej pokręconych, złowrogich postaciach, jakie można sobie wyobrazić”.
Czytaj też: Okrutny los północnoamerykańskich Indian
Scorsese staje po stronie dobra
I faktycznie na tym polega m.in. wielkość tego filmu. Scorsese szeroko zarysowuje tło historyczne, lecz w centrum stawia dramat sumienia. Wpędzony w pułapkę siostrzeniec miota się między lojalnością do wszechpotężnego szefa a więzami łączącymi go z żoną i dziećmi. DiCaprio fenomenalnie oddaje jego zagubienie, tłamszenie wyrzutów sumienia, nigdy niezaspokojoną chciwość. Trudno odgadnąć, co dzieje się w jego głowie, gdy systematycznie wstrzykuje swojej żonie zabójcze dawki trucizny, patrząc jej prosto w oczy i okłamując co do swoich intencji. Ta relacja „bliskich-obcych” sobie ludzi wydaje się jeszcze bardziej patologiczna niż to, co pokazał Coppola w „Ojcu chrzestnym”, gdy wydawszy wyrok na rodzinę, Michael Corleone, obejmując żonę, zapewnia ją o swojej miłości.
Naturalnie Scorsese jest świadom tych porównań. Robi to celowo, nawiązując do znanych wątków oraz odnosząc się do własnych grzechów. Z wypchanymi policzkami i sztuczną szczęką DiCaprio wygląda jak Marlon Brando z pierwszej części trylogii. Przewrotny jest też finał „Killers of the Flower Moon”, w którym pojawia się sam reżyser i czyta sądowy werdykt. Nie kto inny, tylko właśnie on jako reżyser opowiadał się najczęściej w swojej twórczości po stronie różnej maści mafiosów, którzy nigdy nie wyrażali skruchy, bo zawsze imponowało im życie gangsterów. Tym razem, nabierając dystansu do siebie, Scorsese sędzia staje po stronie dobra.
Martin Scorsese o „Irlandczyku”: Entuzjazm mieszał się ze strachem