Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Twórcy filmu „Osiem gór”: Jesteśmy mali wobec świata

Kadr z filmu „Osiem gór” Kadr z filmu „Osiem gór” mat. pr.
Każdy z moich filmów opowiada o pogodzeniu się z nadchodzącym kresem: przyjaźni, jakiegoś etapu życia, ze śmiercią bliskich lub własną śmiertelnością – mówi belgijski reżyser Felix Van Groeningen, który wspólnie z żoną Charlotte Vandermeersch nakręcił poruszający dramat „Osiem gór”, uhonorowany nagrodą jury na festiwalu w Cannes w 2022 r.

JAKUB DEMIAŃCZUK: Czy powieść Paola Cognettiego „Osiem gór” była waszym wspólnym zachwytem? Czyim pomysłem była jej ekranizacja?
FELIX VAN GROENINGEN: To ja dostałem propozycję nakręcenia filmu na jej podstawie. Zgłosili się do mnie włoscy producenci, którzy mieli prawa do adaptacji. Chcieli pracować z reżyserem spoza Włoch, nawet myśleli o tym, by nakręcić film po angielsku. Przeczytałem książkę i powiedziałem, że zgadzam się pod warunkiem, że nakręcę ten film po włosku, choć wtedy w ogóle nie posługiwałem się tym językiem. A zgodziłem się nie tylko dlatego, że to piękna powieść, lecz przede wszystkim dlatego, że trafiła do mnie w szczególnym momencie. To było krótko po tym, jak nakręciłem „Mojego pięknego syna”, wróciłem do Belgii i byłem bardzo przygnębiony, mimo iż wiele rzeczy układało się wtedy po mojej myśli. Do „Ośmiu gór” przyciągnęła mnie czystość tej historii. Jej piękno, skupienie na charakterach bohaterów, z którymi chciałem spędzić więcej czasu. I góry, oczywiście. Zapytałem Charlotte, czy chciałaby wziąć udział w realizacji filmu, choć szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że ta książka jej się spodoba. A jednak ją zachwyciła. Zaczęliśmy razem pisać scenariusz i wtedy wydarzyło się wiele rzeczy: przyszła pandemia, mieliśmy w naszym związku poważny kryzys, a mimo wszystko praca nad przygotowaniami do filmu szła nam dobrze, więc zapytałem, czy chciałaby go ze mną także wyreżyserować.

Charlotte, trudno było cię do tego namówić? Pracowaliście wspólnie już kilka razy, ale to pierwszy film, który wyreżyserowałaś.
CHARLOTTE VANDERMEERSCH: W ogóle nie musiał mnie namawiać. Byłam bardzo zaangażowana w pracę nad scenariuszem, która dawała mi mnóstwo satysfakcji. Felix i producenci też byli zadowoleni. Ale prawdą jest, że przechodziliśmy wtedy przez kryzys w naszym związku. Taki poważny, na zasadzie wszystko albo nic. I kiedy Felix zapytał, czy podejmę się współreżyserowania, postanowiłam zaufać jego intuicji. Myślę, że z jego punktu widzenia to było coś naprawdę dużego, nigdy wcześniej nie dzielił się z nikim pracą reżyserską. Ja też czułam, że to dla nas coś ważnego, choć nie wiedzieliśmy, jak to się dla nas skończy.

Jakie to było doświadczenie?
Charlotte: Czasami czułam się na planie bardzo pewnie, a czasami bardzo malutka, gdy dopadała mnie świadomość, jak wielu rzeczy muszę się nauczyć. To był wielki plan, bardzo trudny, z wieloma wyzwaniami, lecz cały czas czułam, że to jest nasz wspólny projekt, że łączy nas wizja tej historii i ról poszczególnych aktorów. Razem uczestniczyliśmy w castingach, które były wyczerpujące, ale owocne. Wspólnie uczyliśmy się włoskiego. Zanim zaczęliśmy zdjęcia, wiele razy zabieraliśmy naszego synka do Doliny Aosty, gdzie miał być kręcony film, żeby nawiązać kontakt z lokalną społecznością: to bardzo ważne przy pracy nad taką produkcją, bo potrzebujesz wsparcia i zaufania ludzi wokół ciebie. Felix jest bardzo dobry w organizacji pracy na planie, ustawianiu priorytetów, prowadzeniu całego przedsięwzięcia. Ma świetny kontakt z naszym operatorem Rubenem Impensem, znają się od lat i wspólnie kręcili wszystkie filmy Felixa. A ja potrafię słuchać. Już na planie bardzo skrupulatnie dopracowywałam dialogi, żeby uwzględnić także dźwięki, które otaczają bohaterów. W górach słyszysz wiatr, nadciągające chmury, zwierzęta, zmieniającą się pogodę. Czerpałam satysfakcję z tych swoich poprawek, dostawiania kropek nad „i” tam, gdzie trzeba. Mam nadzieję, że wniosłam w ten sposób coś nowego do pracy, lecz pewnie Felix powinien to ocenić.

Felix: Charlotte ma świetne wyczucie rzeczy, o które trzeba walczyć. Kilka razy upierała się przy niektórych pomysłach, jakie ja chciałem wyciąć ze względów budżetowych. I miała rację. Na przykład z muzyką: chcieliśmy, żeby ścieżkę dźwiękową skomponował szwedzki piosenkarz Daniel Norgren. Najpierw się zgodził, później wycofał. Więc zacząłem szukać innego autora muzyki, ale Charlotte się uparła, że nikt nie będzie lepszy. Wykorzystaliśmy więc w końcu piosenki z wcześniejszych płyt Daniela i dziś trudno mi sobie wyobrazić inną muzykę w tym filmie. Myślę, że doskonale się uzupełniliśmy: jesteśmy nie tylko filmowcami, lecz kochankami, przyjaciółmi, rodzicami. Pracując nad „Ośmioma górami”, szukaliśmy od nowa tego, co nas łączy, i to była dla nas bardzo ważna, magiczna podróż. Właśnie podróż, a nie jakiś krótki moment z naszego życia.

Czytaj też: Androginiczny Timothée Chalamet. Nowa męska gwiazda kina

Wydaje mi się, że rola Charlotte jako współscenarzystki i współreżyserki była wręcz niezbędna. „Osiem gór” to opowieść o męskiej przyjaźni, kobiety odgrywają w niej ważne, ale drugoplanowe role. Czy twoje spojrzenie pozwoliło ustawić tę historię w inny, mniej męskocentryczny sposób?
Charlotte: Pewnie tak, choć ja sama nigdy nie odbierałam tej książki jako skupionej na mężczyznach. Choć rzecz jasna jest pełną czułości opowieścią o męskiej przyjaźni, a ta jest zupełnie inna niż przyjaźń kobiet. My ze sobą rozmawiamy, nawet na trudne, niewygodne tematy. Nie ma między nami ciszy, jaka potrafi panować między mężczyznami. Jednak w „Ośmiu górach” jest przecież znacznie więcej: trafił do mnie wątek relacji ojca i syna. Oboje z Felixem niedawno straciliśmy ojców, więc dla nas to był szczególnie istotny aspekt tego filmu. Mój tata był w jakimś sensie podobny do Giovanniego, ojca Pietra z „Ośmiu gór”, który ma dwa różne oblicza – jest innym człowiekiem na co dzień w mieście i zupełnie innym, gdy przyjeżdża w góry. Mój był podobny, nie dosłownie, ale też miał dwie różne osobowości. I podobnie jak Pietro nie potrafiłam być ze swoim ojcem blisko, wydawało mi się, że on mnie nie dostrzega. Więc tak, te wszystkie rzeczy sprawiają, że „Osiem gór” nie wydaje mi się męskie czy żeńskie, ale raczej uniwersalne.

I oczywiście masz rację, mówiąc, że kobiece postaci są tu na drugim planie. Dlatego bardzo ważne było dla mnie, żeby aktorki nie czuły się zepchnięte na boczny tor. Sama jestem aktorką, więc wiem, jak to jest być główną bohaterką, a jak tą inną. Ta inna zawsze skupia mniej uwagi, nie tylko ze strony widzów, lecz także twórców filmu. Nie chciałam, żeby tak się czuły. Spędzałam mnóstwo czasu z Eleną Lietti, która gra matkę Pietra, i Elisabettą Mazzullo, która grała Larę, żonę Brunona. Dużo rozmawiałyśmy i wiem, jak ważne było dla nich to, że zwracamy na nie uwagę, obserwujemy je, słuchamy ich. Jasne, że reżyser nie zawsze ma czas dla wszystkich na planie, ale dzięki temu, że „Osiem gór” kręciliśmy wspólnie, mogliśmy poświęcić dużo uwagi także aktorkom i aktorom drugoplanowym. I to zrobiło wielką różnicę.

Cannes 2023: wybitna „Anatomia upadku”, sensacja festiwalu

Czy było dla was ważne, że Luca Marinelli i Alessandro Borghi, którzy grają Pietra i Brunona, są przyjaciółmi także w życiu prywatnym?
Felix: Tak i nie. To znaczy nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby ogłosić nabór dla aktorów, którzy się przyjaźnią. Ale tak się stało i było to widać od razu podczas castingu. Mieli wspólne próby i to było coś niesamowitego. Oczywiście obaj są znakomitymi aktorami, ale ta ich przyjaźń sprawiła, że od razu jest między nimi chemia. To zresztą zabawne, bo prywatnie oni się kompletnie od siebie różnią. Wcale często ze sobą nie rozmawiają. Czasami po prostu siedzą i milczą. Ale to jest taka przyjaźń, która nie wymaga słów. Oni się nawzajem uwielbiają, ale są w stanie dać sobie tyle przestrzeni, ile potrzebują. Rozumieją się przy tym jak bracia.

Skoro mowa o milczeniu i przestrzeni: wasz film też daje widzowi czas na oddech, na uspokojenie myśli. Jednak podobno producenci wymuszali kolejne skróty.
Felix: Przyznaję, że to było frustrujące, bo w pewnym momencie to się zrobił poważny temat, wszyscy skupiali się na długości filmu, a nie na tym, jak on ma działać na widzów. Skróciliśmy go na tyle, żeby nie czuć, że zdradzamy własną koncepcję. Już na etapie scenariusza pojawiały się uwagi: tu możecie wyciąć, tu skrócić. Uparliśmy się, żeby nakręcić jak najwięcej i dopiero z gotowego materiału wycinać to, co mogliśmy poświęcić. Oczywiście producenci chcieli więcej, a my mówiliśmy, że możemy wyciąć jeszcze to i to, i to, ale wtedy już nie będzie filmu. W pewnym momencie dyskusja na ten temat stała się jałowa. Nie chodziło przecież o przyspieszenie akcji. Nam zależało na tym, żeby ten film trwał na tyle długo, by widzowie czuli, że spędzają czas razem z jego bohaterami. Powstała wersja, która trwa piętnaście minut dłużej. Może gorsza od tej, która wchodzi do kin, może lepsza. Na pewno równie przyjemna.

Charlotte: To moja ulubiona wersja. Trwa dwie godziny czterdzieści minut, różnica niewielka, ale w odbiorze znacząca. Jednak jestem zadowolona z wersji kinowej.

Wasz film trwa niespełna dwie i pół godziny. Wcale nie tak dużo. Blockbustery w stylu „Batmana” i „Avatara” trwają po trzy godziny, podobnie jak „Bo się boi” Ariego Astera. Nowy film Martina Scorsesego – trzy i pół…
Felix: No właśnie, ostatnio wciąż na ekrany wchodzą naprawdę długie filmy i nikomu to nie przeszkadza. A chyba w każdej recenzji „Ośmiu gór” pojawia się informacja, że to długi film. Myślę, że to z powodu powolnego tempa, w jakim prowadzimy narrację. Widzowie nie są do tego przyzwyczajeni.

Wszystkie twoje filmy są opowieściami o relacjach: między przyjaciółmi, ojcami i synami. Ale wydaje mi się, że jeszcze ważniejsze jest to, że niemal każdy z nich opowiada o stracie i próbie jej zaakceptowania.
Felix: Tak, z pewnością tak było we „W kręgu miłości”, w „Moim pięknym synu”, po części w „Belgice”. Każda z tych fabuł rzeczywiście opowiada o pogodzeniu się z nadchodzącym kresem: przyjaźni, jakiegoś etapu życia, ze śmiercią bliskich lub własną śmiertelnością. Odnalazłem to w „Ośmiu górach”. Gdy przeczytałem tę książkę po raz pierwszy, byłem nią bardzo poruszony. A potem odkryłem, że ona jest nie tylko historią tych dwóch bohaterów, lecz przede wszystkim mówi o życiu. O pokorze. O tym, że czujemy się mali wobec świata, a jednocześnie potrafimy w tym uczuciu znaleźć piękno i spokój.

***

Felix Van Groeningen (ur. 1977) – belgijski reżyser i scenarzysta, jeden z czołowych twórców kina Beneluksu. Ma na koncie takie filmy jak „Boso, ale na rowerze” (2009), „W kręgu miłości” (2012), za które zdobył Cezara i nominację do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, oraz „Mój piękny syn” (2018) ze Steve’em Carrelem i Timothée Chalametem w rolach głównych.

Charlotte Vandermeersch (ur. 1974) – belgijska aktorka, znana m.in. z ról w thrillerze „Loft”, serialu „Policjanci z Amsterdamu” i w filmach Van Groeningena. Jest współautorką scenariusza do „W kręgu miłości”. „Osiem gór” to jej reżyserski debiut.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną