Na ostatnim wydanym za życia albumie John Lennon wykonuje kołysankę dedykowaną synowi. Przyjemnie melodyjny utwór „Beautiful Boy (Darling Boy)” zaczyna się od krzepiących słów, w których były członek Beatlesów zapewnia chłopca, iż zawsze jest i będzie przy nim, w związku z czym żadne koszmary nie powinny być mu straszne. Nieco później Lennon wyznaje swą miłość, dodając, że nie może się doczekać czasów, gdy dzieciak dorośnie. Jak wiadomo, nie było mu to dane.
Tę samą piosenkę śpiewa kilkuletniemu Nicowi (Timothée Chalamet) David Sheff (Steve Carell) w jednej ze scen „Mojego pięknego syna” Felixa Van Groeningena (oryginalny tytuł filmu i wspomnianego kawałka są zresztą tożsame). Obraz, powstały na podstawie dwóch autobiograficznych książek, jest opisem trudnej relacji ojca z nastoletnim chłopakiem uzależnionym dosłownie od wszystkiego, z metaamfetaminą na czele.
Reżyser, rezygnując z najbardziej skrajnych i bolesnych momentów przedstawionych w materiałach bazowych, skupia się nie tyle na młodym narkomanie, ile na jego rodzicu, czego absolutnie nie należy traktować jako zarzutu, a raczej jako pewien powiew świeżości w historiach tego typu.
David – i nie sposób mu się dziwić – jest ojcem pełnym obaw, stale niepewnym jutra, za wszelką cenę starającym się zrozumieć, co stało się z jego dzieckiem, wcześniej jakże beztroskim, niemal perfekcyjnym. Mężczyzna nie do końca zdaje sobie sprawę, że to właśnie w tym tkwić może sedno problemu – w zbyt dużych oczekiwaniach wobec Nica. Wszak w pewnym momencie ten piękny i kochany niegdyś chłopiec z żalem wykrzykuje tacie w twarz, iż ten nigdy nie widział w nim tego, kim naprawdę jest, a jedynie projektował nań swoje ambicje. To zatem, co dla jednego jest troskliwą miłością, dla drugiego staje się elementem, który zaczyna dusić.
Miał więc rację Lennon, śpiewając wciąż w tym samym utworze, że życie jest tym, co przydarza się człowiekowi w momencie, gdy ten zajęty jest snuciem innych planów. W zderzeniu z filmem Van Groeningena słowa te brzmią zarówno proroczo, jak i ironicznie. David nie mógł bowiem przewidzieć, że wizja przyszłości syna, którą ułożył sobie w głowie, aż tak bardzo będzie odbiegać od rzeczywistości. Odpowiedzi na zadawane przez niego pytania nie przychodzą. I on, i widz mogą jedynie obserwować walkę młodzieńca z uzależnieniem, która staje się serią kolejnych wzlotów i jeszcze cięższych upadków, kolejnych pustych obietnic i coraz silniejszych nawrotów, będących także – jak informuje jedna ze specjalistek – częścią leczenia.
W licznych retrospekcjach, na których opiera się film, przewijają się wspomnienia lepszych i szczęśliwszych czasów, choć nigdy nie idyllicznych. Odtwarzane w myślach ojca chwile przynoszą i ukojenie, i cierpienie, przypominając także zmarnowane szanse. Pozwalają one postrzegać mężczyznę jako nieustępliwego, nietracącego nadziei, by nie powiedzieć wprost: współuzależnionego, choćby od chęci nieustannej pomocy. Może to z poczucia winy i wstydu, a może po prostu z obowiązku czy strachu przed najgorszym. Nie sposób jednak nie dostrzec, iż całość zasadza się ostatecznie na empatii i miłości, która dla obu bohaterów – co powraca na zasadzie lejtmotywu – jest w gruncie rzeczy w s z y s t k i m.
Mój piękny syn (Beautiful Boy), reż. Felix Van Groeningen, prod. USA, 121 min