Maciej Sieńczyk dla „Polityki”: Czerpię z podsłuchanych opowieści. A raczej przesłyszanych
JAKUB DEMIAŃCZUK: Czy kupił pan ostatnio coś ciekawego do swojej kolekcji kuriozów?
MACIEJ SIEŃCZYK: Ulotkę z czasów PRL reklamującą środek przeciwko insektom. „Azotox niszczy pluskwy i karaluchy”. Ale generalnie chwilowo zrobiła się posucha, przynajmniej w serwisach aukcyjnych, bo gdzie indziej te wszystkie dziwne rzeczy są, ale w tej chwili coraz droższe. A że nie jestem krezusem, to na razie odpuszczam takie zakupy.
No tak, rysując komiksy, nie zarabia się fortuny.
Może nie, ale kiedyś, ze 20 lat temu, kupiłem od jakiegoś dziadka na targu komiks „Czterej pancerni i pies” i sprzedałem go potem za 200 zł, co było wtedy majątkiem.
Teraz w dobrym stanie kosztowałby pewnie znacznie więcej. Stare wydania „Pancernych” czy „Kapitana Żbika” potrafią być bardzo drogie.
Kiedyś kupiłem prawie cały komplet komiksów o Żbiku w skupie makulatury, bo tam można było znaleźć rozmaite książki. Wspaniały.
Czy komiksy z PRL są dla pana w jakiś sposób inspirujące? Pytam, bo czytając pańskie prace, miewam skojarzenia z komiksami o Kapitanie Klossie.
Ze względu na rysunki?
Raczej na sposób narracji. One były pisane takim łopatologicznym stylem, który polegał na tym, że w ramkach było wytłumaczone, co się dzieje na obrazku. Na przykład widzimy, jak Kloss wchodzi do jakiegoś mieszkania, a w ramce był tekst: „Kloss wszedł do mieszkania”. Pan stosuje czasami podobne chwyty, lecz w ironiczny sposób.