Faktycznie wiersze te wydają się niespieszne. Choć w przeważającej mierze są to teksty krótkie, mierzą się jednak z długą drogą życiową i liryczną autora, z jego obsesjami i traumami, z całym tym koszmarem życia „za drzwiczkami pieca”, które znamy z jego twórczości. Powraca Świetlicki do motywów, starych wierszy, przerabia ich strzępy w nowe strzępy. Z „odpadów i odpadków” robi oryginalną jakość. Recyklinguje nicość, której przez lata nadał milion imion. Sieroca w tej książce wydaje się nawet ona – śmierć mobilizująca resztki jawy tego jedynego życia.
Nie pamiętam właściwie polskiej poezji bez Świetlickiego. Był, kiedy dorastałem, jest, kiedy się starzeję, i życzę mu, żeby przeżył swoich czytelników. Z pewnością bohater tych wierszy przeżyje autora. W „Sierotce” bowiem zdeponowany został paradygmatyczny głos tej poezji: dobitny, muzyczny i rozpaczliwy. Chyba nigdy wcześniej Świetlicki tak dużo nie mówił o końcu pewnych – tylko jemu znanych – prostych i przeraźliwie bolesnych historii.
Jednocześnie nie pamiętam, aby tak ostentacyjnie wołał o elementarne dobro, jakiś drobny gest akceptacji, odrobinę czułości na tym najgorszym ze światów, który zastał, później wykreował do gargantuicznych rozmiarów „potwora”, przerobił na swoją modłę języka poetyckiego i „odesłał w arce” donikąd. Mimo to stać go dziś, kiedy jest oczywistym klasykiem, na tak ryzykowną frazę jak ta z wiersza „Piosenka naiwna”: „I czego oczekuję? Że kiedy wyciągnę/ rękę, będzie przyjęta, ja ze swojej strony/ obiecuję, że przyjmę wyciągniętą do mnie,/ nie oczekuję tego w ogóle od państwa.// I niech państwo już tego nie słucha, i nie chcę,/ żeby państwo mówiło do mnie, i nie życzę sobie,/ żeby państwo patrzyło, ja tę konstytucję/ sam napisałem i sam się stosuję,// państwo z zasady niestosowne jest”.