Jak się okazuje, warszawskie koncerty Taylor Swift można przeżywać na różne sposoby. Jedni – jak dział kultury „Polityki” – doskonale bawili się na Stadionie Narodowym; kto się nie załapał na bilet (zakupów trzeba było dokonywać z rocznym wyprzedzeniem), mógł odwiedzić jedną z wielu imprez zorganizowanych dla swifties, jak się nazywa fandom piosenkarki; wypić okolicznościowy koktajl czy zjeść „swiftowy” deser. Hotele przygotowały specjalne atrakcje dla gości wybierających się na koncert, takie jak stoiska do makijażu czy miejsca, gdzie można było zrobić słynne bransoletki przyjaźni, którymi zwyczajowo wymieniają się fani. Koncertowa opaska i kolorowe paciorki służyły również jako znak rozpoznawczy „na mieście”; pretekst do krótkiej pogawędki lub porozumiewawczego uśmiechu, nawet jeśli nie miało się na sobie koszulki z trasy, cekinowej sukienki czy kowbojek.
Taylor Swift: ciekawscy i hejterzy
Można też było ostentacyjnie opuścić miasto (ogłaszając ten fakt w mediach społecznościowych lub artykułach), zająć pozycję dystansu i oznajmić, że „nie rozumie się fenomenu Taylor Swift”.
Kto pyta, nie błądzi, o ile oczywiście faktycznie jest ciekawy. Odpowiedzi na pytanie o fenomen Taylor Swift z chęcią udzielały liczne portale i prasa (w tym oczywiście „Polityka”, która zresztą królową początku sierpnia