Gdynia za granicą
Złote Lwy wysłały sygnał: bądźcie odważni jak Holland. Ale prawdziwy zwycięzca jest inny
Autorka „Zielonej granicy” potrafi kręcić filmy bez państwowych dotacji, wbrew woli politycznych decydentów, antysystemowe, otwierające umysły widzów na sprawy kłamliwie interpretowane bądź zamiatane pod dywan. Honorując ją, jury postąpiło słusznie. Pominięcie „Zielonej granicy” w werdykcie, czego domagała się część obserwatorów (bo film został już doceniony na świecie, wyjechał z Wenecji z ważną nagrodą, miał premierę rok temu i ci, którzy chcieli, już go widzieli), mogłoby być odebrane tak jak nieobecność jej filmu w gdyńskim konkursie rok temu – jako unik, ukłon w stronę władzy, której Holland zawadza.
Sens przyznania Złotych Lwów „Zielonej granicy” najlepiej wyraziła wręczająca je ministra kultury Hanna Wróblewska. „Niech nikt nie będzie nam cenzorem” – powiedziała, uśmiechając się przyjaźnie do zgromadzonych w Teatrze Muzycznym twórców. Nie sposób odebrać tych słów inaczej niż jako zachęty do działania zgodnie z własnym sumieniem, bez oglądania się na poprawność polityczną, widzimisię tego lub innego ministra. Dla przypomnienia: we wrześniu ubiegłego roku Zbigniew Ziobro napisał na portalu X o „Zielonej granicy”: „W III Rzeszy Niemcy produkowali propagandowe filmy pokazujące Polaków jako bandytów i morderców. Dziś mają od tego Agnieszkę Holland”. „Zielona granica” nie jest kłamstwem ani manipulacją. Powstała z chęci niesienia pomocy i empatii dla krzywdzonych.
W liście skierowanym do środowiska artystka (z powodów osobistych nieobecna w Gdyni) powtórzyła to, co mówiła niedawno w wywiadzie dla „Polityki”: że pracując nad „Zieloną granicą”, zetknęła się z bezmiarem nieszczęść, cierpienia, przemocy, kłamstwa, pogardy i dehumanizacji.