Kultura

Eurowizja zaskoczyła. Austria triumfuje, Steczkowska doceniona przez widzów

Johannes Pietsch, zwycięzca Eurowizji w 2025 r. Johannes Pietsch, zwycięzca Eurowizji w 2025 r. Fabrice Coffrini / AFP / East News
Wbrew oczekiwaniom nie Szwecja, a Austria zatriumfowała w tegorocznym finale Eurowizji. Justyna Steczkowska liczyła na więcej, ale plan został wypełniony z nawiązką.

69. finał Eurowizji zaskoczył – przede wszystkim tym, że przyszłoroczna, jubileuszowa, 70. edycja konkursu nie odbędzie się w Sztokholmie. Reprezentujący Szwecję Finowie z zespołu KAJ byli faworytami bukmacherów i zaprawdę trudno się dziwić. Przywieziony przez nich do Bazylei przebój „Bara Bada Bastu”, oda na cześć sauny, to muzyczny żart, który nie sposób wyrzucić z głowy – dla własnego dobra lepiej unikać słuchania go dwa razy z rzędu.

Pary nie wystarczyło jednak na wygraną – lepszy od fińskich Szwedów (zajęli dopiero czwarte miejsce) okazał się Johannes Pietsch, czyli JJ – imponujący sopranem austriacko-filipiński wokalista, którego głos robiłby wrażenie niezależnie od piosenki. „Wasted Love”, która przyniosła mu zwycięstwo w konkursie, w niczym mu nie przeszkadzała, choć była ewidentnie skrojona pod eurowizyjne gusta. Można powiedzieć, że jako Polska mamy pewien udział w tym zwycięstwie – w powstanie utworu zaangażowany był Wojciech Kostrzewa, który współtworzył również zeszłoroczny zwycięski hit Szwajcarii „The Code”, wykonany przez Nemo.

Boska Steczkowska

Justyna Steczkowska, nasza reprezentantka, uplasowała się ostatecznie na 14. miejscu. Połowa stawki to rezultat zgodny z przewidywaniami – Polka zawdzięcza go głównie głosom telewidzów, którzy przyznali jej 139 pkt (od jurorów otrzymała ich ledwie 17). Jej powrót na scenę konkursu po 30 latach to eurowizyjny rekord, a przemiana, jaka zaszła miedzy konkursową piosenką „Sama”, którą trzy dekady temu przygotowali dla niej Mateusz Pospieszalski i Wojciech Waglewski (zajęła wówczas 18. miejsce), odpowiada zmianom, jakie nastąpiły w tym czasie w eurowizyjnej estetyce.

Przypomnijmy, że „Nocturne” Norwegów z Secret Garden, który zapewnił im zwycięstwo w 1995 r., to eteryczna, w większości instrumentalna ballada, w której główną rolę odgrywają skrzypce i operowe wokalizy. Estetycznie nie tak odległa od ówczesnego wykonu Steczkowskiej, imponującej głosem i zawieszonym na piersiach wielkim krzyżem, a przy tym nieruszającej się podczas piosenki nawet o krok.

W tym roku nadrobiła z nawiązką – Eurowizji nie wygrywa się dziś na stojąco (ani tym bardziej instrumentalnie), a „Gaja” to popis możliwości wokalnych, ale przede wszystkim fizycznych. Dopracowany choreograficznie, celowo przerysowany, sięgający zarówno do skojarzeń z rodzimym Wiedźminem, jak i „Grą o tron” (wokalistka została ochrzczona przez fanów jako Matka Boska Steczkowska – zwisająca ze sceny niczym nowe wcielenie Matki Smoków), imponował kondycją 52-letniej, dumnie podkreślającej swój wiek Steczkowskiej.

Ta zaskakująco dobrze odnalazła się w eurowizyjnej estetyce – aresztowana za bycie „zbyt seksowną” przez obstawę Tommy’ego Casha (jego „Espresso Macchiato” dało Estonii trzecią pozycję), stała się jedną z ulubienic widzów, a nagrania z jej udziałem na oficjalnym profilu Eurowizji biły rekordy popularności, co zaprocentowało w końcowej punktacji.

Czytaj też: Polska myśl eurowizyjna: czy robimy to dobrze?

Polityka w tle muzyki

Mało brakowało, a byłby to konkurs polityczny – o włos od wygranej była Yuval Raphael, 24-letnia reprezentantka Izraela. Większe wrażenie niż piosenka „New Day Will Rise”, którą przywiozła na Eurowizję, robiła stojąca za nią historia – w dniu ataku Hamasu na Izrael Yuval bawiła się na festiwali Navel, który stał się celem ataku terrorystów. Była jedną z 11 osób, które przeżyły atak w schronie.

Jej występ półfinałowy wygwizdano, a finał zbiegł się z nową ofensywą rozpoczętą przez Izrael – w sobotę przez centrum Bazylei przeszła propalestyńska manifestacja, domagająca się m.in. wykluczenia z konkursu reprezentantki Izraela. Jubileuszowy finał w Tel Awiwie prawdopodobnie byłby na rękę Beniaminowi Netanjahu, ale eurowizyjne władze zapewne odetchnęły z ulgą na myśl o Wiedniu.

Bowie i rusałki

Wbrew stereotypowej (choć coraz rzadszej) opinii Eurowizja to również piosenki, których można wysłuchać z przyjemnością także po zakończeniu konkursu. Taką przywiózł do Bazylei Włoch Lucio Corsi – jego „Volevo essere un duro”, doceniona przez widzów i jurorów (wysokie piąte miejsce), to pochwała męskiej słabości podana w stylu glamrockowego wcielenia Davida Bowiego. A sam Lucio jest na dobrej drodze, by pójść śladem rodaków z Måneskin, których kariera nabrała rozpędu po eurowizyjnym zwycięstwie.

Łotewskie rusałki z Tautumeitas wyglądały, jakby chwilę wcześniej wykluły się z jaja porzuconego przez królowę smoków, a ich „Bur Man Laimi” to bardzo współczesne wcielenie muzyki folkowej – dobrze odnalazłyby się zarówno w towarzystwie znanego z polskich preselekcji duetu Swada i Niczos, jak i… Justyny Steczkowskiej z czasu eurowizyjnego występu sprzed trzech dekad. Zajęły 13. miejsce, tuż przed naszą reprezentantką.

Dobrze – a przy tym również mało eurowizyjnie – zaprezentowali się Ukraińcy z Ziferblat. Ich art-rockowy utwór „Bird of Pray” to ukłon w stronę lat 70., a przy tym faworyt polskiego głosowania. Widzowie przyznali im 12 pkt, w czym zapewne pomogły głosy mieszkających w Polsce Ukraińców – głosować na Eurowizji można bowiem na każdego poza reprezentantem własnego kraju. W tym roku głosowanie zaczęło się wyjątkowo od samego początku konkursu (zwykle rusza po występie ostatniego z wykonawców), co teoretycznie powinno promować wykonawców występujących jako pierwsi. Teoretycznie, bo większość fanów dobrze zna swoich faworytów na długo przed startem finału.

Rozczarowaniem dla wielu był za to brak występu Céline Dion, która w 1988 r. jako 20-latka wygrała Eurowizję dla Szwajcarii. Co prawda udziału gwiazdy oficjalnie nie potwierdzono, ale też nie zdementowano. Bazylea huczała więc od plotek, spekulowano, że Kanadyjka wystąpi na stadionie FC Bazylea sąsiadującym z halą, w której odbywał się konkurs – 36 tys. osób oglądało tam relację na żywo na wielkich ekranach. Zamiast koncertu gwiazdy pozostało im bicie rekordów w grupowym śpiewaniu „Waterloo” Abby.

Reklama

Czytaj także

null
Rynek

Afera upadłościowa, czyli syndyk złodziejem. Z pomocą sędziego okradał upadające firmy

Powstała patologia: syndycy zawyżają koszty własnego działania, wystawiają horrendalne faktury za niestworzone rzeczy, sędziowie to akceptują, a żaden państwowy urzędnik się tym nie interesuje. To kradzież pieniędzy, które należą się przede wszystkim wierzycielom.

Violetta Krasnowska
12.06.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną