Efekt spowolnienia
Nic się nie dzieje, ale trudno oderwać wzrok. Wystawy Billa Violi ogląda się jak film
Początkowo wydawało się, że Bill Viola podzieli los twórców konceptualnej sztuki wideo: cenionych przez środowisko, ale często umiarkowanie zrozumiałych dla odbiorców. Szybko jednak zrozumiał, że eksperymentalny środek artystycznego wyrazu, jakim w latach 60. i 70. XX w. był zapis wideo, nie oznacza konieczności ograniczania się do eksperymentalnych form, progresywnych treści i nowatorskich sposobów filmowania. A to pozwoliło mu powędrować w stronę masowego widza, dla którego jego sztuka okazała się zrozumiała i przystępna, a przy tym niezwykle atrakcyjna wizualnie.
Wystawy zmarłego rok temu Amerykanina zawsze cieszą się ogromną popularnością. Jedna z nich, zorganizowana przez Muzeum Guggenheima w Bilbao, przyciągnęła 710 tys. osób. I co istotne, magnesem okazało się nie wielkie nazwisko, ale – co nie jest dziś normą – same dzieła.
Ulubiony warsztatowy trik Billa Violi to emisja obrazu w zwolnionym tempie. Patent to nienowy, wielokrotnie sprawdzony. Ileż to już razy kinematografia raczyła nas scenami niemal płynących ku sobie po łące kochanków czy osuwającego się powolutku, trafionego kulą żołnierza. Nie wspominając o filmach przyrodniczych z cudownie sunącymi, jakby wyzwolonymi z siły ziemskiego przyciągania gepardami czy antylopami.
Takie spowolnienie to idealny patent na wzmocnienie patosu lub liryzmu. Spowolnienie upływu czasu, choćby tylko na ekranie, zawsze dobrze się odbiera, a Viola uczynił z niego swój znak firmowy. Projekcja pokazywanego w Toruniu jednego z najsłynniejszych filmów Violi „The Greeting” z 1980 r. trwa ok. 10 minut, ale gdyby wyemitować go w tempie, w jakim został nagrany, trwałby zaledwie… 45 sekund. W pracy „Anima” minuta nagrania została rozciągnięta do 81 minut i nawet mrugnięcie powieką zdaje się tu trwać i trwać.